czwartek, 25 maja 2017

Splamiony honorem: wyróżnienie w konkursie Ad Fontes V

Gdyby mógł wybrać pomiędzy honorem a życiem, niewątpliwie wybrałby honor. Takie zdanie utworzyło się w jego głowie i nagle rozświetliło umysł. Miliardy małych punktów połączyły się ze sobą, świadomość instynktownie poruszyła ciałem. W auli zapanowała cisza, trzy niewielkie plutony wraz z oficerami wpatrywali się w podest, chłonąc każdy ruch rotmistrza. Był to niski mężczyzna o przenikliwie niebieskich oczach i ciemnych, kręconych włosach związanych w dwa krótkie warkoczyki. Jego kurtka, od spodu obszyta futrem, nosiła mocne ślady użycia, jednak dla niego musiała mieć ogromną wartość. Na plecach kasztan przechodził w brunatną plamę zakrzepłej krwi, ta mieszała się z wyschniętym błotem i drobinkami prochu. Twarz rotmistrza pokrywały liczne blizny, wokół oczu utworzyły się zmarszczki, które nadawały mu wygląd miłego staruszka. Kulejąc i podłączając lewą nogę, wszedł na podest, zakaszlał i krzywiąc się z bólu, powiedział donośnym, chrapowatym głosem:

- Bracia. Jesteśmy tutaj, by walczyć o nasz kraj, ku jego chwale i potędze. Na szali kładziecie najważniejsze, co posiadacie, własne życie. Być może któryś z was będzie je musiał utracić…- zamilkł i ponownie zakaszlał.- Wiedźcie zatem, że śmierć poniesiona w bitwie przyniesie wam chwałę. Nie dajcie się zabić, nie dajcie się zranić. Oficerowie do mnie, reszta spocznij.

Stoczył się z podestu i skinieniem głowy ponownie przywołał do siebie oficerów. Ci pospiesznie oddalili się od swoich plutonów i podeszli do hebanowego stołu stojącego za podestem. Na nim leżał stos przeróżnych starych map o poszarpanych brzegach.

- Mam nadzieję, że tym razem trafimy na front, a nie do rezerwy, jak poprzednio.- młodzieniec w niebieskim mundurze z długim do kolan aksamitnym płaszczem narzuconym niedbale na ramiona, uśmiechnął się krzywo do wysokiego bruneta, dowódcy jednej z drużyn wchodzącej w skład dziesiątego plutonu.- Jestem Jean de Béthune, dowódca druży-

- Drużyny piątej, pluton czternasty, czyż nie?- brunet przerwał mu nagle i podał dłoń.

- Nieomylny jak zawsze, czyżbym miał przyjemność rozmawiać z Andrésem Lebron?- uścisnął mu dłoń.

Lebron kiwnął głową. Na sobie miał, jako jedyny, zielony dolman zdobiony srebrnymi naszytymi pętlami, przez co wśród samych niebieskich mundurów trudno go było nie zauważyć. Również, jako jeden z nielicznych posiadał oficerki z brązowej skóry i husarską szablę, chociaż do takowego oddziału nie należał. Większość żołnierzy rzucała ukradkowe spojrzenia na obu dowódców, szukając rozrywki. Jean de Béthune słynął z wszczynania kłótni z błahych powodów. Mówiono, że kiedy trochę się napił, wyzywał na pojedynki oficerów i co gorsza za każdym razem wygrywał. Odznaczał się niebywałym męstwem i odwagą, posiadał wrodzone cechy przywódcze i jego awans na oficera był zatem kwestią czasu. Andrésa Lebrona uważano natomiast za tajemniczego, aczkolwiek niegroźnego żołnierza. Obowiązki wykonywał jak należy, jako dowódca starał się nie wyróżniać. Budowę ciała miał zgrabną i szczupłą, dłonie zwinne, a nogi mocne, choć bardzo chude. Ciemnozielone spodnie, w zamyśle obcisłe, wisiały na nim lekko, kościste kolana widać było nawet przez materiał. Czarne, niskie czako trzymał w dłoniach, co jakiś czas poprawiał czerwoną wstążkę owiniętą nad daszkiem.

Jean poprawił kołnierz płaszczu, wysunął biodro, ukazując szablę w czerwonej pochwie.

- Obaj jesteśmy dowódcami, więc możesz odmówić. Ale miej na uwadze, że nie będzie to dobrze widziane przez twych podopiecznych i oficerów. Tchórzostwo w wojsku jest przejawem niezbyt dobrych manier, drogi bracie.- cofnął biodro i przeczesał palcami długie do ramion blond włosy.

Patrzyli sobie w oczy dłużej niż nakazywała grzeczność, rozsiani w niedużych grupach żołnierze poczęli interesować się nagłą zmianą atmosfery. Jean nie mógł powstrzymać uśmiechu, wydawał się tryskać parzącymi iskrami głodnymi krwi. Od paru miesięcy jego pluton funkcjonował jako rezerwa, ani razu nie uczestniczyli w walkach. Chociaż wojsko ponosiło duże straty w ludziach, oddziały rezerwowe trzymano na ostatnią chwilę. Żołnierze z czternastego plutonu jako jedyni mieli czyste mundury, ogolone twarze i nieubrudzone krwią szable, czy też niepachnące prochem strzelby i działa. Myśleli tylko o tym jak się dostać do oddziałów walczących na froncie, zgłodniali krwi i agresji wręcz pragnęli, aby wojna dotarła aż tutaj, do opuszczonej wioski. Gdyby wtargnęli do auli, jako pierwsi z bojowym okrzykiem chwyciliby za broń. Dla nich ta bitwa wygląda inaczej, pomyślał Andrés. Wieczne oczekiwanie na plony, by w odpowiednim momencie ściąć wszystko ostrą kosą. Jednak kiedy nie doświadczają walki, nie doświadczają też chwały, nie spełniają swojej funkcji jako żołnierze. Nie giną w imię Cesarza. Z ust Lebrona zniknął uśmiech, przez chwilę jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Spojrzał obojętnie w iskrzące błękitne oczy Jeana. Dopiero wtedy zauważył, że młodzieniec ten był niezwykle piękny. Proste do ramion włosy okalały jego delikatną, wręcz dziecięcą twarz nieskażoną zarostem. W jego oczach widział determinację i irytację, zamiast jednak odważnego żołnierza sprawiał wrażenie małego dziecka, które nie może złapać motyla. Wyciąga do góry ręce, a ten beznamiętnie przelatuje między palcami. Jean nie potrafi się poddawać, pragnie tylko zamoczyć szablę w krwi.

- Nie bierz tego do siebie, Jeanie de Béthune. Nie śmiałbym przerywać twej dobrej passy.-chłodnym tonem wycedził przez zaciśnięte zęby Lebron.

Nie cierpiał osób, które tak bardzo dążyły do chwały. Jakby sam fakt, że walczy dla kraju, nie wystarczał. Jednak jego wypowiedź nie wywarła na rozmówcy żadnego wrażenia- kącik ust Jeana podniósł się nieznacznie w górę. Zastukał zniecierpliwiony obcasami i chrząknął głośno, zwracając tym uwagę innych żołnierzy.

- Wykazujesz się tchórzostwem na oczach całego plutonu. Hańba ci dowódco…-  westchnął z teatralnym smutkiem- Straciłeś swój ho-

Jean nie zdążył nawet mrugnąć, rozsiani wokoło ludzie nawet nie wiedzieli, kiedy Andrés wyciągnął szablę. Jednym zręcznym ruchem odsłonił czarną pochwę, a miecz wyskoczył z niebywałą szybkością. Broń była idealnie wyważona, dla młodzieńca stanowiła przedłużenie ręki. Na jego twarzy nadal widniała chłodna obojętność, jednak w ciemnych oczach jawiły się gniewne płomienie. Głośny świst przecinanego powietrza rozbiegł się po auli z prędkością pędzącego ogiera. Lekki uśmiech w jednej chwili zniknął z twarzy Jeana, pobladł i przerażony spojrzał na ostrze oddalone o zaledwie jeden cal od jego szyi.

- Naprawdę tego chcesz, dowódco? Na oczach całego plutonu przegrać pojedynek, stracić życie…a co gorsza, honor?- Lebron powoli oddalił ostrze i sprawnie schował do pochwy. 

W blasku słońca wpadającego przez zakurzone okna błysnęła złota rękojeść wysadzana czerwonymi kamieniami. Odwrócił się i stukając obcasami o kamienną podłogę, odszedł w stronę dziedzińca.

Z równie niewzruszoną miną jak wcześniej mijał niedowierzających żołnierzy. Kiedy przekroczył próg auli, odetchnął. Na dworze panował zwykły wiosenny dzień, lekki wiatr poruszał zwęglonymi gałęziami modrzewi i sosen rosnących wokół kamiennej ścieżki. W oddali słychać było huk i szczęk metalu, mocny zapach siarki i prochu rozchodził się w powietrzu. Andrés stał z zamkniętymi oczami, po chwili przeczesał niesforne kosmyki palcami i zerknął za siebie, w stronę auli. Gdy napotkał spojrzenie Jeana, poczuł narastające uczucie swędzenia w żołądku.

- Jak śmiesz…- blondyn wydobył szablę z pochwy i rozwścieczony zatoczył nią krąg, strasząc odpoczywających obok ludzi.

Jego piękna twarz wykrzywiła się gniewnie, zmrużył oczy i powoli, z błogością zaczął kroczyć w stronę Andrésa. Niebieski mundur dodawał mu powagi, strzelające piorunami oczy przyprawiały wszystkich o dreszcze. W piersi rozpierało go uczucie gniewu i pobudzenia. Tyle miesięcy czekał w bezruchu, na szablę mógł zaledwie spojrzeć. Kiedy inni walczyli za naród, umierali dla Cesarza, on nie mógł nawet ujrzeć krwi nieprzyjaciela. W jego drużynie żołnierze wydawali się zadowoleni z faktu, że ich uczestnictwo w wojnie ograniczyło się do minimum- siedzieli za ziemi i grali w kości. A on płonął, całe jego ciało zdawało się drżeć pod wpływem rosnącej temperatury. Jednak jego przeciwnik nawet się nie ruszył. Patrzył tylko na niego tymi ciemnymi oczami, oczami bez dna. Dopiero wtedy Jean dostrzegł w nich jawne zmęczenie, nawet irytację. Jest wojna. Wokół nas giną ludzie, powietrze jest przesiąknięte prochem, na Suchych Polach toczą się walki. Na niebie widać tumany szarego pyłu, czasami nawet przysłaniają słońce. Bo nawet ono się chowa, odwraca od okrucieństwa. Poczuł, że jego nagła determinacja i całe zamieszanie było niepotrzebne. Dlaczego wydobył szablę, podniósł rękę na brata? Skoro prawdziwy wróg znajduje się tak blisko, szczerbienie miecza na taką błahostkę nie jest bynajmniej godne dowódcy. A już na pewno nie Jeana de Béthune, młodzieńca słynącego z honoru i odwagi, kogoś kto jednym ruchem sieje zniszczenie i śmierć. Andrés słyszał o jego bojach w Wagram, słynnym Austerlitz i wielu drobnych potyczkach. Dobrze wiedział, że tego przeciwnika nie można lekceważyć. Patrzyli na siebie w milczeniu, jeden beznamiętnie, chłodno, drugi z ogniem w oczach. Doświadczeni weterani poza wieloma ranami wybijają się z tłumy stoickim spokojem. Nawet stojąc na froncie zachowuj czysty umysł, każde cięcie precyzyjnie dosięga celu. Nie sztuką jest machać szablą, licząc na łut szczęścia. Andres zawahał się na chwilę. Czy naprawdę miał do czynienia ze słynnym żołnierzem, o którym wszyscy mówili? Spojrzał na twarze zgromadzonych wokół Jeana braci, ich miny pełne podziwu i aprobaty, ukryte drobne uśmieszki. Chociaż był niewiele starszy od Jeana, uczestniczył w bardzo wielu walkach. Odkąd jego ojciec został wysłany na front, a matka zabrana przez Rosjan, wojna wepchnęła się do jego życia.  Wypełniła je po brzegi, stała się zarówno katem, jak i jedynym obrońcą. Andrés wierzył, że to właśnie ona nadała mu sens i kierunek. Wyznaczyła drogę, którą zmuszony jest podążać- za wszelką cenę zabijać przeciwnika, wyprowadzać jak najwięcej celnych cieć.

Lebron schował szablę i ukłonił się nisko. Otrzepał lekko dolman i powiedział głośno, delikatnie ochrypniętym głosem:

- Widzę, że nie tylko moja broń spragniona jest krwi wroga.
Jean wyglądał, jakby chciał zagryźć przeciwnika na śmierć. W odpowiedniej chwili na podeście ponownie pojawił się rotmistrz i zakaszlał, rozsiewając dookoła czerwone drobinki. Twarze zebranych zwróciły się w jego stronę.

- Dowódca Andrés Lebron i trzech wybranych przez niego ludzi pojedzie na wierzchowcach na północ w celu zbadania terenu. Oficerowie przekażą teraz szczegółowy plan swoim plutonom. Pozycję planujemy przyjąć jutro z samego rana.- stoczył się z podestu i machnął na Andrésa i Jeana.

Dowódca wytypował żołnierza, który wydawał się kompetentny i pobudzony, potem przywołał do siebie Jeana i wyjaśnił sytuację. Blondyn skrzywił się na samą myśl o popołudniu spędzonym w jego obecności, już miał głośno zaprotestować, gdy napotkał jednoznaczny wzrok rotmistrza i niezadowolony przytaknął. Wyruszyli chwilę potem, na wierzchowcach wybranych specjalnie przez stajennego.

- Miejmy to już z głowy, panowie.- powiedział obrażonym głosem Jean, kiedy wyjechali z wioski.

Jeden żołnierz i dwóch dowódców wyruszyło cwałem w stronę puszczy. Po chwili zatrzymali się na skraju lasu i wysokich traw. Andres zaczął rozglądać się w poszukiwaniu jakiś oznak wroga. Dowództwo dostało informację, że widziano tam dziwne oznaki pobytu nieznanej jednostki- pogaszone ogniska, ślady koni odciśnięte w błocie, kawałki hiszpańskich cygar. Powoli wjechali do lasu, ściągając mocno wodze. Słońce nie miało jak się przedrzeć przez ogromną tarczę z koron modrzewi i sosen, zapanowała niemalże kompletna ciemność. Żołnierze jechali spokojnym stępem blisko siebie, aby nie stracić się z oczu. Krajobraz się ani trochę nie zmieniał- wysokie pnie drzew wszędzie wyglądały tak samo. Podróż nie była męcząca, jeden z żołnierzy oddał nawet lejce kompanom, a sam drzemał w siodle cicho pochrapując. Lebron wytężył słuch i rozglądał się bacznie wokoło. Czuł rosnące napięcie, chociaż nic niepokojącego nie widział. Słyszał oddech innych i swój własny, trochę przyspieszony. Nagle Jean, będący na końcu szeregu, szybko wciągnął powietrze i pochylił się w siodle, nasłuchując. Jadący przed nim żołnierz z niebieskim czakiem naciągniętym mocno na czoło, zmarszczył brwi i odwrócił się do oficera.

- Niczego nie znajdziemy, mówię ci dowó -

Głuchy strzał poruszył koronami drzew, złowieszcza cisza, jaka po tym zapadła, wydawała się pochłaniać myśli Jeana. Niedokończone słowo zawisło w powietrzu. Andrés odwrócił się szybko, jego szabla wyskoczyła z pochwy. Jean przerażony patrzył jak usta żołnierza wypełniają się krwią, a z malutkiej dziury z boku głowy spływają szybko czerwone stróżki. Wielkie przerażone oczy patrzyły prosto na niego. Zanim spadł z wierzchowca, mrugną dwa razy, jakby zdziwiony własną śmiercią. Z gardła Jeana mimowolnie wydobył się głośny wrzask. Andrés zszedł z wierzchowca i przywiązał lejce do drzewa. Usłyszał okrzyk bojowy, a zza drzew wybiegli w poszarpanych i ubłoconych mundurach żołnierze. Dwóch ze szpadami i jeden z pistoletem. Z wrzaskiem cała trójka rzuciła się na Andrésa i Jeana. Lebron uśmiechnął się blado i przystąpił do ataku najgroźniejszego z nich, barczystego mężczyzny z błyszczącą strzelbą. Kiedy dowódca podbiegł, ten zamachnął się dubeltówką z całej siły. Padł kolejny strzał. Zrobił unik i szybkim, mocnym ruchem samego niemal nadgarstka wbił szablę w odsłonięty bok i wepchnął ją jeszcze głębiej robiąc krok w przód. Drugą ręką z cholewki sprawnie wyciągnął krótki handżar i nie zwracają uwagi na tryskającą wokół krew, podciął przeciwnikowi gardło. Ogromne cielsko osunęło się na ziemię wraz z szablą, wiszącą jeszcze chwilę temu w górze. Lebron patrzył na chwilę z błogością na martwego, wytarł krew z twarzy i już miał podnieść wzrok, gdy na szyi poczuł zimny metal.

- Nie ruszaj się, Andrés. - usłyszał drżący głos Jeana.- Nie ruszaj się, bo zabiją nas obu.

Zdziwiony podniósł wzrok i zobaczył szablę, wymierzoną w leżącego na ziemi, bladego z przerażenia Jeana. Stojący za Lebronem wróg wyrwał mu z ręki broń i rzucił za siebie. Gdy ten się odwrócił, poczuł jak coś twardego uderza o jego skroń. Upadł na lekko wilgotne liście, a ostatnim, co zobaczył, był blondyn rzucający się w jego stronę i huk wystrzału. Kiedy dotknął twarzą ziemi, mimowolnie jego ciało zapadło w głęboki sen. Czuł tylko woń gnijących liści i mchu, delikatny zapach krwi i prochu. Nie mógł się ruszyć, nawet oddychanie przychodziło mu z trudem.

Jean leżał na boku, przyciskając przesiąkniętą krwią koszulę. Pulsujący ból i coraz większa plama sprawiały, że odchodził od zmysłów. Starał się utrzymać czujność i gotowość do walki, ale jego własne ciało odmówiło posłuszeństwa. Nie mógł powstrzymać jęków, rana piekła, jakby ktoś posypał ją solą. Chciał podejść do Andrésa, nie był nawet pewien, czy żyje. W lesie robiło się coraz ciemniej, powoli zbliżała się noc. Przez gęste korony drzew przedostawały się drobne kropelki deszczu, wszechobecna cisza przerywana urwanymi jękami wydawała się pochłaniać myśli. Kiedy Andrés otworzył oczy, panowała całkowita ciemność. Powoli podniósł się z ziemi i otrzepał z mokrych liści. Wypluł ślinę zmieszaną z krwią i przejechał powoli językiem po dziąsłach. Na górze po lewej stronie brakowało dwóch zębów, dodatkowo czuł jakby mózg nie mieścił mu się w głowie i uciskał na czaszkę ze wszystkich stron. Oparł się o drzewo i zrobił parę głębokich wdechów.

Kiedy poczuł, że stoi równo na nogach, a jego oczy przyzwyczaiły się do mroku zauważył, że  Jean leży na ziemi i płytko oddycha. Przyglądał mu się przez chwilę, jakby oczarowany. Długie blond włosy były rozrzucone wokół jego głowy, niebieski mundur wybijał się z otaczającej czerni. Urwany oddech i ciche jęki dodawały mu tylko piękna, będący na skraju śmierci żołnierz pogodzony z własnym losem, dumny z odniesionych ran. Jednak to tylko poboczna misja, niemająca wpływu na całą wojnę. Poczuł ukłucie w sercu. Ta walka nie przyniesie mu chwały, nie rozsławi imienia. Nikomu nie pomoże. Rotmistrz nie wyśle za nimi oddziałów, kompani tylko pokiwają głową, kiedy dowiedzą się o porażce. O przegranej, która pochłonęła jedno życie, a teraz pożera następne. I być może pożre i jego.
Otrząsnął się z mrocznych myśli i podszedł powoli do Jeana. Dotknął lekko jego ramienia, usłyszał bulgot i z ust żołnierza wystrzeliła krew. Jęknął głośno i przewrócił się na plecy. Andrés szybko poszukał w miarę suchej gałęzi, nie spuszczając rannego z oczu. Nawet w tym świetle łzy kompana zdawały się błyszczeć na bladej skórze owianej cierpieniem. Znalazłszy patyk, wyjął z wewnętrznej kieszeni koszuli zapalniczkę i podpalił jego koniec. Usiadł przy Jeanie i z mocno bijącym sercem zdjął jedną ręką niebieski płaszcz. Trzy cale pod piersią rannego widniała ciemnoczerwona plama, z każdą chwilą stawała się coraz większa. Półprzymknięte powieki Jeana drgały, jakby pośmiertnie. Mimowolnie Andrés poczuł ukłucie w sercu. Jakby tracił coś, czego nigdy nie będzie już mógł odzyskać. To nagłe wrażenie wytrąciło go z równowagi, zamarł na chwilę i wsłuchał się w ledwo słyszalne bicie serca kompana i w swoje własne- głośno pompujące krew, drżące, pragnące żyć. Jean umrze. Niedługo jego powieki przestaną się poruszać, krwisty chwast w pełni go pochłonie. Wojna, dla której poświęcił wszystko, co miał, nie odda nic w zamian. Odejdzie z niczym w pustą przestrzeń, jakby nigdy nie istniał. Andres zawahał się, po czym zdjął przemoczony dolman i okrył tors kompana.

Niespodziewanie Jean otworzył szeroko oczy i złapał za rękę Lebrona.

- Błagam…- nawet z jego szeptu ulatniało się życie.-  Błagam…nie zostawiaj mnie samego. Bła…- w kącikach ust pojawiła się krew- gam.

Jęknął i puścił nadgarstek kompana. Całym jego ciałem wstrząsnęły dreszcze, zwinął się i krzyknął z bólu. Dolman począł przesiąkać krwią.

- Posłuchaj Jean…- usiadł przy nim i lekko położył mu dłoń na ramieniu.- Nie ważne, że cierpisz. Nie ważne też, że umierasz.- przerażony blondyn odwrócił się do niego- Cała armia będzie wspominać twoje imię, na twoją cześć wzniesie kielich sam Porucznik. Ja…dopilnuję, abyś został mianowany na oficera.

Wstał i odszedł parę kroków. Ciałem kompana ponownie wstrząsnęły drgawki, mocniejsze od tych poprzednich. Andrés odwrócił się i spojrzał ostatni raz na Jeana, na długie, piękne blond włosy teraz poplątane i w nieładzie, niebieski, dumny mundur, teraz poszarpany i ubrudzony ziemią. Na te jasne oczy, kiedyś wyzywające spojrzenie pełne odwagi i męstwa…pozostały tylko obłąkane, zaślepione żałością, przekrwione ślepia.

Kolejne ukłucie w sercu. Nie mógł znieść tego przerażającego widoku dumnego żołnierza leżącego na ziemi w ciemnym lesie, którego wnętrzności wydziobią ptaki, rozerwą na strzępy. Po którym ostanie się tylko garstka kości. Kiedy duma nie będzie miała znaczenia, gdy nawet honor osunie się w cień i ustąpi przyrodzie. Nagle każdy krok wydawał się coraz trudniejszy, jakby leśna ściółka zamieniła się w wartką rzekę. Słyszał bardzo dobrze ostatnie jęki Jeana, z każdym jego wdechem zamierał na chwilę, czekał, aż nastanie całkowita cisza. Odwracał się wtedy z nadzieją, że zobaczy opierającego się o drzewo dumnego żołnierza, z szarmanckim uśmieszkiem na ustach, dumnie nucącego i marsz, marsz, by ziemię krwią

Ale jedyne, co widział to niebieski mundur, z piękną krwistą róża kwitnącą na piersi. Drżące ciało pośród gnijących liści. Odwrócił wzrok, a żwawy marsz zamienił się w szaleńczy bieg. Chociaż gałęzie smagały jego twarz, deszcz wlewał się za kołnierz, nie przerywał. Z każdym metrem obrazy ulegały rozmyciu, by po chwili rozjaśnić cały umysł, przysłonić wzrok. Nie wiedział czy płacze, nie słyszał własnego krzyku. Widział tylko drżące ciało, przekrwione oczy, bladą dłoń, która podnosi się ociężale w jego kierunku. Czas przestał mieć znaczenie, Andres biegł nie zwracając uwagi na ból mięśni, poszarpany mundur, strużki krwi spływające po twarzy. Z każdym krokiem modlił się o przebaczenie. Po wielu godzinach ciężkiego marszu zobaczył pośród drzew polanę. Zza ciężkich chmur wyjrzało oślepiające słońce, a wysokie trawy poczęły lśnić, drobne zielone pąki nieznanych mu kwiatów poruszały się delikatnie na wietrze. Usiadł na skraju łąki i nagle usłyszał ciche ćwierkanie. Rozejrzał się zmęczony, jednak po chwili pieśń się urwała. Na ciężkiej gałęzi, tuż przed Andrésem, spoczął ogromny, czarny kruk. W dziobie trzymał coś wielkości jabłka ociekającego brunatną cieczą, a w oczach ptaszyska widniała tylko dziecinna niewinność. Żołnierz mimowolnie się skrzywił, ale dobrze wiedział, że w tamtej chwili powinien paść na ziemię i błagać o przebaczenie. Powinien przyznać się do błędu i zawrócić do lasu, za wszelką cenę walczyć do samego końca. Umrzeć dla Cesarza i ku chwale narodu. Ale nie mógł. Wpatrywał się w ptaszysko szarpiące mięso, przyglądał, jak zachłannie kruk urywa kawałki, a krew kapie z gałęzi na suche igły. Taka piękna, niesamowicie błyszcząca w słońcu ciecz. Tak cudownie słodka, o metalicznym posmaku. Która wraz ze łzami stawała się słona i martwa, przepełniona honorem i poświęceniem, braterstwem i życiem. Zaczęła gnić i wrastać w ziemię w zapomnieniu i trwodze. Grzebiąc honor, pamięć i wszystko to, co z wojny się zrodziło i jeszcze nie umarło.

sobota, 14 listopada 2015

"0001" Gdy wspomnienia mnie zawodzą, przychodzę to tego parku. I wtedy przestaję odczuwać potrzebę pamiętania o tobie.

Wziąłem ją delikatnie za rękę. Przycisnąłem do ust i zamknąłem oczy. Gdybyś mogła mi odpowiedzieć, spytałbym się ciebie jak to jest być na samym dnie piekła. Ale twoje wargi już nigdy się nie rozchylą. Może to dobrze, a może nie. Nie wiem.

Słyszysz ten szloch? To na pewno nie jestem ja. Nie pokazuję jak bardzo byłaś mi droga. Chociaż jak patrzę na tych wszystkich ludzi to wiem, że nikt nie cenił cię tak jak ja. Oni tylko czują, że powinni płakać. A ja to wiem. Wiem, że gdybym uwolnił swoje łzy to twoja twarz rozmazałaby się, twój uśmiech przestałby istnieć. Cały ciężar zniknąłby od razu. Rozumiesz? To nie tak, że nic nie czuję, po prostu chce pamiętać to uczucie, ciebie.

Nie złość się. Mimo że twoja rodzina w rozpaczy wznosi dłonie ku górze, to ja dobrze wiem, że bliżej ci do ziemi niż do nieba. Czy jest mi smutno, pytasz? Być może. Wkładam dłonie do kieszeni i przeciskam się między ludźmi. Słyszę przyciszone głosy, obwiniające mnie o twoje odejście. Nie przejmuje się tym, nie martw się, wszystko w porządku.
Tłum zebrany przy tobie zostawiam w tyle, zbliżam się powoli do wyjścia, misternie żłobionej bramy, która wygląda jakby była z plastiku. Nie pada deszcz, nie ma słońca. Zwykły jesienny i pochmurny dzień. Ale ty lubiłaś takie dni. Kiedy Bóg nie płacze ani się nie śmieje.

Lubiłaś jak mocy wiatr zrywał z drzew ostatnie liście, lubiłaś maczać białą czekoladę w czarnej herbacie, lubiłaś tosty z czerstwego chleba, lubiłaś po stłuczeniu szklanki uśmiechnąć się do mnie. Nigdy nie chciałaś nikogo obrazić, choć nie była twoja wina to i tak przepraszałaś. Udawałaś, że ci na czymś nie zależy, chociaż twój świat pękał na drobne kawałeczki. Mówiłaś, że to w porządku śmiać się ze swoich błędów, a i tak miałaś łzy w oczach.

Jak się czuję? Nic mi nie jest. Widzisz? Uśmiecham się i idę powolnym krokiem przed siebie. Nie patrzę pod nogi, zadzieram lekko podbródek. Osoby, które mnie mijają nigdy by nie pomyślały, że wracam z pogrzebu.

Nie jestem wysoki. Dlatego mi też jest dużo bliżej do ziemi niż do nieba, tylko to nas kiedykolwiek z resztą łączyło. Ty byłaś blondynką, ja brunetem. Chciałaś być urocza i troskliwa, a ja odważny i przyjacielski. Tobie się udało, mi już nie. Ale to nic nie zmieniło. Nadal żyliśmy w dwóch różnych światach…

Całe życie sądziłem, że spotkanie ciebie było przeznaczeniem. Czymś, co musiało się kiedyś zdarzyć. Bez naszej woli, bez udziału innych, po prostu było to wpisane w historię. Chociaż nic nas do sobie nie przyciągnęło to i tak się spotkaliśmy. Puzzle połączyły się w ułamek sekundy, w jedną chwilę zaczęły do siebie pasować. Nie zdążyliśmy nawet mrugnąć.

Dokładnie wiedzieliśmy, co to oznacza. Ostatni początek zwiastujący koniec. Wszystko, co się kiedyś zaczyna musi się skończyć- bez względu na to czy chcemy, czy nie.
Zatem powiedz mi, czemu tak zażarcie walczyłaś? Chociaż czułaś zbliżający się koniec, oddech śmierci na karku. Zabawne, że teraz nic nie czujesz podobnie jak ja przez całe życie nic nie byłem w stanie poczuć. Ale delikatne pajęcze nici z tworzyły przez cały ten czas szczelną powłokę wokół mnie, teraz nie mogę się już zmienić.

Ludzie w moim wieku nie potrafią się zmieniać. Dobrze im z tym, co jest, wolą ustatkować się i spokojnie dożyć ostatnich dni. Usiłują żyć w kłamstwie, ale spokojnie, a nie tak jak chcą. Co nie oznacza, że ich pragnienia nie mogą być spokojne…jednak i tak nic z tym nie robią. Nie zajmują się czymś, czego sukces nie jest pewny, nie próbują nawet przeciwstawić się ogółowi. Jak bydło stoi w kolejce na ścięcie, tak oni bez sprzeciwu umierają.

Nikt nie uwierzyłby gdybym powiedział, że nie wiem, czego chcę od życia. Twoja śmierć niczego nie zmieniła, ani nie pogorszyła. Jest dokładnie tak samo jak było, nawet szum drzew się nie zmienił, ludzie nadal żyją według określonych norm i umierają według nich. Nie płaczę, nie śmieję się, nie jestem smutny.

Tylko w piersi pojawiło mi się dziwne uczucie. Trochę ciężkie, ale nie sprawia kłopotów. Kiedy coraz bardziej oddalam się od żelaznej bramy czuję jak delikatnie drga. Z każdym krokiem coraz mocniej, ignoruje je.

Wchodzę do parku. Brzozy ładnie okalają żwirowe alejki, ławeczki lekko uginają się pod starszymi osobami karmiącymi gołębie. W tym momencie powiedziałabyś „ patrz, tych ludzi za parę lat już nie będzie”. Jednak oni są, a ciebie już nie ma. Nadal wyciągają drżące dłonie i plotkuj o nieistotnych sprawach. 

„To smutne”- odpowiedziałbym.

„Czemu tam myślisz? Wcale nie są smutni, ty z resztą też.
Śmierć nie jest smutna.”- usiadłabyś na ławce i uśmiechnęłabyś się.

Nie wiem, co bym odpowiedział. Pewnie tylko patrzyłbym na wszystko i myślał, że cię kocham. Chociaż być może zaśmiałbym się krótko i odgonił gołębie.

To niedobrze, że ci ludzie tu są. W tym parku jest stanowczo za dużo wspomnień. Całą naszą podstawówkę tutaj przesiedzieliśmy, w liceum właśnie tamtą alejką spacerowaliśmy.

W piersi rosło to ciężkie uczucie. Wgniatało mnie w ziemię, spychało wnętrzności coraz niżej. Do gardła podeszło tylko pulsujące mocno serce. Zakryłem usta drżącą dłonią i schyliłem się. Poczułem jak coś pęka. Szybko, nagle, z cichym trzaskiem. Gdybym mógł płakać, moje policzki momentalnie pokryłyby się strumieniami łez. Ale prawda jest taka, że nie umiem. Było tak gorąco, że strumyki wyparowały, jakby ich nigdy nie było.

Prawie 15 lat temu przyszedłem do tego parku i usiadłem na ławeczce stojącej pod największym dębem- było słonecznie, a tylko ona stała w cieniu. Zdaje się, że były to moje pierwsze wagary. Naprawdę nie miałem co robić, szkoła wydawała się nudna. Wszystko stało w miejscu, nikt nie potrafił spojrzeć z innej perspektywy. Ludzie upchnięci w jednym budynku, mający tylko określony cel, do którego nie znają drogi.

Kiedy zadzwonił dzwonek, zamiast wybiec na boisko, powolnym krokiem skierowałem się w stronę przeszklonych drzwi na końcu korytarza, za którymi były schody awaryjne. Na wcześniejszej przerwie sprawdziłem czy są otwarte. Woźne w mojej szkole zachowywały się co najmniej jak psy gończe, w trzy minuty z parteru potrafiły znaleźć się na drugim piętrze i przyprowadzić na dywanik osobę, która akurat przeklnęła. Dobrze wiedziały, które drzwi powinny pozostać zamknięte, o której być w pobliżu łazienki, by wyłapać palaczy spędzających tam całe przerwy. Ale tego dnia schody awaryjne stały otworem, zapraszały wręcz do wykorzystania pomyłki sprzątaczek.

Przyspieszyłem kroku. Taka okazja się nie powtórzy…Szybciej, szybciej nigdy więcej nie będę w stanie uciec z tego przeklętego miejsca. Z trzaskiem otworzyłem drzwi i prawie spadłem na dół. Przeskakując co dwa stopnie w kilka sekund znalazłem się na samym dole.

Biegłem póki nie dodarłem do parku, póki szczęście i uśmiech losu nie przestały za mną podążać. Wiedziałem, że to co robię jest złe. Nie czułem ani poczucia winy, ani nie byłem specjalnie zadowolony. Skupiłem się na zmęczeniu i przyspieszonym oddechu.

Usiadłem na jedynej ławce w cieniu i zamknąłem oczy. Wsłuchałem się w ledwie wyczuwalne podmuchy wiatru, szelest liści…jakby malutki huragan przechodził przez park.

Zatrzymał się nade mną i wyszeptał:

- Uciekłeś?

Otworzyłem oczy i spojrzałem w górę. Huragan stanął nade mną, jej brązowe kosmyki podniosły się nieznacznie, biała koszula zafalowała. Twarz niewyrażająca emocji, puste oczy i delikatny uśmiech. Jasna skóra, czarny sweterek. Kiwnąłem nieznacznie głową.

- Laura.- usiadła obok.

- Luis.

Westchnąłem. Nie chcę tu być. Skoro już jej nie ma, to czemu te wspomnienia nadal są? Skoro jesteś w piekle, na samym jego dnie, to jakim prawem mnie każesz?


czwartek, 22 października 2015

Amarantowy koniec mojego życia

NEIL OWL
„AMARANTOWY KONIEC MOJEGO ŻYCIA”


Rozdział 01 „Prostytutka”

Do czego zmierza ten świat? Zabawne, takie myśli nachodzą człowieka dopiero na samym końcu. Cały sens istnienia tu i teraz wyjaśniony jest na samym końcu książki. Ostatnie zdanie, ostatnia strona, ostatnia litera. W chwili, kiedy zaczynam rozumieć, jakaś osoba z trzaskiem łamie mi kark. Ulica wypełnia się śmiechem, chrupot i chrzęst kości zanika wśród dźwięcznych uśmiechów i pełnych drwiny spojrzeń. Upadam na ziemię, nie ruszam się przez chwilę. Czekam.

Ktoś podchodzi do mnie i szturcha w ramię.

- Wstawaj.

Nie ruszam się.

- Ej, co ty mu zrobiłeś?

- Co jest?- kobiecy głos przebija się ponad innymi.

Wzdycham.

- On…nie żyje?- słyszę głośny dźwięk obcasów uderzających o asfalt.

Asfalt jest nie wygodny. Jakiś kamyczek uwiera mnie w szyje, śmierdzi szczynami i spalinami, a na dodatek pod nosem mam żarzący się papieros. Gardło zaczyna swędzieć od tego wszystkiego.
- O kurwa…- panika. To jest ten moment. Moment jej śmierci. Moment, w którym otwierają się wrota nieba. Bóg wychodzi na ambonę i zaczyna wydawać wyrok.

Wstaję i otrzepuję się z kurzu, kamyków. Przekręcam głowę w prawo, chrzęst, w lewo- chrup. Ciche klik i wyglądam jak człowiek. Jak człowiek, który wyda wyrok na wszystkich.

- Witam, witam.- mówię i głośno spluwam śliną zmieszaną z krwią.

Nagle wszyscy przestają oddychać. Złamali mu kark, a ten ma czelność wstawać. Idiotyzm. Mnie nie zabijecie. Znaczy owszem, można, ale nie tak łatwo. I nie teraz.

Moja praca określana jest w skrócie jako robak, bo „wyginam się i odzyskuję kształt jak dżdżownica”. Bardziej pasowałaby prawa ręka boga, czy coś w tym stylu. Też głupota. Wymyślił to jakiś idiota, który naśmiewał się z mojej umiejętności. O ile pamiętam zaginął któregoś tam stycznia 1930 podczas eskorty.

Od prawie 80 lat robię dokładnie to samo, dokładnie w ten sam sposób. Dostaję zlecenie, skręcają mi kark, ja ich skazuję na wieczne potępienie. I tak w kółko. Przez całe 80 lat starałem się nic poza tym nie robić, nie zmieniać konwencji i cieszyć się z wynagrodzeniem, jakie za zadanie dostaje. Ale coraz bardziej zaczyna mnie to nudzić. To tak jakby codziennie rano wstawać, umierać, a potem się budzić, jakby wszystko co robię polegało na marnym powtarzaniu. Kiedyś sprawiało mi to przyjemność, teraz…teraz czuję tylko niechęć.

Ktoś krzyczy, ktoś piszczy z przerażenia. Ulica w jednej chwili zamienia się w chaos. Można powiedzieć, nie jest to w pełni chaosem. Przynajmniej nie dla mnie. Wśród panikujących ludzi dostrzegam określone wzory, układam je w zależności od stopnia trudności. Przez lata stawałem się coraz bardziej skuteczny, osiągnąłem wręcz perfekcje w wymierzaniu ciosów, kombinacjach, potrafię szybko ocenić sytuację i zareagować. Ale każdy po 80 latach staje się taki sam. Tak samo dobry i równie skuteczny.

Patrzę na zegarek. Minęło piętnaście sekund odkąd umarłem, dziesięć odkąd zacząłem bawić się nożem. Trzy razy rzucałem rzutkami i raz skręciłem komuś kark. Nawet nie wiem, komu.
Koniec. Nic już nie ma, jakby niczego tutaj nigdy nie było. Zostałem tylko ja i dwadzieścia parę trupów. O dziwo nie ma nawet kropelki krwi…żadnych śladów. Istna perfekcja.

Wszystko układa się w figury geometryczne, czuję się jak artysta kubistyczny. Albo batalista. Idealnie dobrane barwy, chaos, w którym każde ciało ma swoje miejsce. Dla innych wygląda to jak zwykła rzeź, ale ja widzę figury i porządek. Cudowne odcienie kadmowej żółci światła latarni, głęboki amarant jakiejś sukienki…

Amarantowa suknia pośród czerni, grafitu, patyny…Pochłania mnie bez reszty. Podchodzę do kobiety i dotykam materiału. Lekko łaskocze skórę, zaciskam dłonie na rękawie. Delikatnie przekręcam kobietę na plecy i odpinam perłowe guziczki, następnie rozsuwam powoli suwak. Zsuwam ubranie z zimnego już ciała, uważając by nie zahaczyć o obcasy i nie pobrudzić dołu sukni. Przewieszam ją przez ramię.

Patrzę na nagie ciało. Kobieta nie ma na sobie nawet bielizny. Wygląda jakby zasnęła. Jakby miała się za chwilę obudzić. Jest niezwykle blada. Głaszczę ją przez chwilę po czarnych lokach. Następnie wstaję i odchodzę parę kroków.
Odwracam się i podbiegam do niej. Jednym ruchem rozrywam paski przy butach i rzucam gdzieś za siebie. Teraz jest idealnie. W samym centrum czerni i grafitu znajduje się perła. Tak niewinna, tak czysta…

Spokojnym krokiem ruszam przed siebie. Po chwili znajduję się przy metrze, jest druga lub trzecia nad ranem, więc niewielu ludzie przebywa na ulicach. Jakiś bezdomny szeroko otwiera oczy, kiedy mijam go z amarantową suknią przewieszoną przez ramię.

Uciekłem. Nie powróciłem do kwatery, nie poprosiłem o przydzielenie następnego zadania. Wyjąłem telefon i wybrałem jedyny numer w kontaktach. Po dwóch sygnałach odebrał głęboki męski głos.

- Gdzie jesteś?- usłyszałem.

- Rzucam to.

- Co rzucasz?- westchnął.

- Tę robotę. Rzucam ją.- zaśmiałem się krótko.

- Wiesz, co to oznacza? Będziemy cię szukać. Albo wrócisz teraz, albo zginiesz w niedługim czasie. Zastanów się co mówisz, Neil.

- Zwycięzca dyktuje zasady.- skierowałem się do metra.

- Nie żartuj, Neil.

- Amarant.- przekroczyłem bramkę.

- Co?

- Coś co zniknęło i nigdy nie zostało odnalezione. Wiecznie trwa. Amarant.- wszedłem na peron.

- Neil co ty ro-


Spojrzałem na wyświetlacz- brak zasięgu. Idealny moment. Idealny czas. Perfekcyjność w każdym calu. Suknia zachwyca i pochłania mnie bez reszty. Nic mnie już nie uratuje.

poniedziałek, 28 września 2015

SPIKER- AUDYCJA SZÓSTA "SÓL"

Nienawidzę. Tak bardzo go nienawidzę. Gdybym tylko mógł mu cokolwiek zrobić…na przykład roztrzaskać czaszkę o ścianę. Połamać każdą kostkę, wyrwać te wielkie łapska ze stawów, te blond włoski i ciemne jak smoła oczy…

- Lin, podaj sól.

Przesuwam solniczkę bliżej jej talerza.

- Dzięki.

Przeżuwam powoli to niemające smaku jedzenie. Co to jest w ogóle? Brokuły i marchewka z mrożonki i coś na kształt kurczaka, co smakuje jak rozgotowany makaron. Cóż, najlepsze jest to, że jem to codziennie. Kiedy straciło smak? Kiedy przestałem zwracać uwagę na to, co jem, gdzie jestem? Żyję tutaj, nie wiedząc nawet, po co mnie uratowali. Nic nie wiem. Kompletnie nic.

- Powiem ci Lin, że bardzo fajny z ciebie chłopak.

Kawałek marchewki wypada mi z ust. Podnoszę zdziwiony głowę. Co on powiedział? Że jestem „fajny”? Chyba śnię. Kiedy chodziłem do szkoły, miałem paru przyjaciół. Słuchaliśmy podobnej muzyki, myśleliśmy podobnie. Łączyła nas jedna, znacząca cecha- nikt nas nie chciał. Wyrzutki- tak to się chyba nazywa. Siedzieliśmy na przerwach razem, żeby nikt z zewnątrz się nie czepiał. Lubiłem być sam. Pierwszy raz ktoś powiedział, że mnie lubi. W końcu skoro jestem „fajny” to oznacza, że mnie lubi…prawda?

- Pewnie za mną nie przepadasz, ale wiele znaczy dla mnie…-chwila ciszy- dla mnie i Joonie twój pobyt tutaj.

- Jak to?- niepostrzeżenie zrzucam na podłogę marchewkę.

Przyzwyczaiłem się do tego, że co jakiś czas Elko mówi coś dziwnego. Tak po prostu, rzuca kilka słów i zaczyna opowiadać historię. Przy śniadaniu dowiedziałem się, że bardzo lubi makrele i uważa za dziwne, że inni wolą koty od psów. Kiedy myłem naczynia usłyszałem pasjonującą opowieść z jego dzieciństwa o tym, że miał psa i dwie siostry, ale nadal nie rozumie, czemu tak mało osób lubi makrele. Gdyby złożyć to w logiczną całość uzyskalibyśmy książkę na poziomie dość przyzwoitym. Jak dla pięciolatków oczywiście.

Najpierw się go bałem. Ale w niedługim czasie uświadomiłem sobie jak bardzo jest nieszkodliwy. Inteligentny, ale tylko w pewnych sferach. O finansach mógłby rozmawiać godzinami, ekonomia tak samo, ale zwykłe pogaduszki mu jakoś nie wychodziły. Rozmawianie przy obiedzie było częścią „zwykłych pogaduszek”, więc za każdym razem musiałem słuchać jego irytującego, głębokiego głosu, którym mówił pozbawione sensu zdania. Słowa te były tak mało logiczne, męczyło mnie samo słuchanie tych pierdół.

- Lin jesteś jak taki ładny, zadbany ogródek. Tam paprotki, tam wrzosy… z zewnątrz wszystko jest super, ale jak już przekroczysz bramę zauważyć, że to tylko pozory. Chwasty. Wszędzie chwasty, wrzosy już wyschły, paprotki zarosły pokrzywami. To miłe, że nie pokazujesz się nam z tej strony. Chociaż ty też pewnie nie lubisz makreli.

Spokojnie zjadłem do końca i wstałem od stołu.

- Lin…- Joonie musnęła moją dłoń palcem.

Spojrzałem w jej stronę. Nie chcę tu być. Ten blondyn za dużo mówi. Jest nieszkodliwy, ale i tak dużo wie. Na tyle, by móc jednym słowem zrujnować moje dotychczasowe życie, codzienność, która pozwala mi zapomnieć. Która delikatnie pozwala wtulać się w ciemne ramiona, pić smołę i liczyć, że wiatr zabierze zapałkę daleko, daleko stąd.

- Każda brama rdzewieje i wypada z zawiasów. Ty nie jesteś wyjątkiem.

Dreszcz przechodzi mi po plecach. Patrzę na nich z góry, na puste talerze, znudzone twarze. Beznamiętne myśli, beznamiętne spojrzenia.

Jakby mówili, że nie ma dla mnie nadziei.

Piłeś smołę, a dziewczynka z zapałkami podchodzi do ciebie.

I płomień jaskrawy


Do gardła przykłada.

czwartek, 27 sierpnia 2015

SPIKER- AUDYCJA PIĄTA "UŚMIECH DIABŁA"

Nie cierpię tego blondyna. Z taką myślą wstaję z łóżka. Idę do łazienki, która chociaż jest bardzo ciasna, to chyba można powiedzieć, że przyjemnie się w niej myje zęby. W lustrze odbija się dokładnie wszystko, dlatego podczas tych dwóch minut się nie nudzę. Prysznic jest nowy, nie pasuje do reszty. Kabina w środku ma jakieś dziwne wzorki przypominające polipy walczące między sobą. Naliczyłem ich 27,w tym dwa dzieci-polipy. Wszystkie elementy są albo błyszcząco czarne, albo srebrne. Zdaje się, że jest to charakterystyczne dla nowoczesnych kabin. Obok prysznica stoi mocno podniszczony, ale widać, że regularnie czyszczony, sedes. Zastanawiam się czy był kiedykolwiek wymieniany, bo ledwo się mieści między prysznicem, a pralką. Siedząc na nim ocieram się biodrem nieprzyjemnie o zimną kabinę. Na pralce oczywiście proszek, odplamiacz i kilka innych proszko-płynów. Umywalka jest malutka, jak wypluwam pastę to za każdym razem kilka kropel spada na płytki. Ich jest w kolei 13, chociaż gołym okiem widać może z 5. Pod zlewem jest niby szafka, ale połowę zajmuje jakaś rura, a wokół piętrzy się kurz. Perfekcyjna Pani Domu nie byłaby zadowolona…

Uśmiecham się do siebie w lustrze. Kika białych kropek upada na taflę. W te kilka dni się zestarzałem. A może tak wygląda to słynne „przeistaczanie się w mężczyznę”? Nie goliłem się już od dłuższego czasu, więc trochę powychodził mi zarost tu i tam…Cóż, nie wydaje mi się, bym chociażby trochę zmężniał. Zwyczajny ja. Zwyczajne brązowe włosy i ciemne oczy. Podłużna twarz i prosty nos. Nic się nie zmieniło, mimo że mam odwrotne wrażenie. Straciłem coś. Coś cennego, niezwykle ważnego dla…

- Ej ile będziesz tam jeszcze siedział, co?- zniecierpliwiony głos dobiega zamkniętych drzwi.

- J-Już wychodzę…- przepłukuję usta wodą i odstawiam szczoteczkę do niebieskiego kubka.

Otwieram szybko drzwi i przemykam skulony korytarzem. Zwalniam krok i wchodzę do kuchni.

- Jak się spało Lin?

Podskakuję przestraszony. Przy stole siedzi Joonie.

- D-Dobrze…- uśmiecham się sztucznie.

Kobieta kiwa głową i wraca do jedzenia płatków. Podchodzę do lodówki i zaglądam do środka. Dwa jajka, w połowie wypity jogurt naturalny i mleko. Burżuazja po prostu.

- Ne tylaj jogultu.- mówi brunetka z ustami pełnymi płatków i mlekiem kapiącym z brody.

Daję znak, że zrozumiałem. Chciałem zwrócić jej uwagę na to, że nie powinno się mówić z pełną buzią, ale co ja tam wiem. Nie będę pouczać dorosłej kobiety, o tym jak się je. Skoro wcześniej nikt jej tego nie nauczył, to teraz nie ma to sensu.

Decyduję się na szybki omlet. Wbijam dwa jajka do stojącej obok lodówki miski, potem dodaję odrobinę mleka. Następnie biorę wilgotny talerz z suszarki obok zlewu i przelewam na niego zawartość miski. Po 3 minutach w mikrofali omlet jest gotowy, a po kuchni roznosi się przyjemny zapach.

Siadam naprzeciwko Joonie i rękami dzielę omlet na mniejsze kawałki. Kobieta podnosi wzrok z płatków na mnie.

- Ale pachnie! Dasz trochę?- uśmiecha się rozpromieniona, a ja ponownie słyszę skowronki. Przez chwilę nie mogę oderwać od niej wzroku.

Biorę jeden z większych kawałków i zwijam w rulonik. Wyciągam dłoń.

- Dziękuję, miły chłopak z ciebie jest, Lin.- pochyla się i…

O boże.

Najpierw widzę jak obejmuje go ustami.

Potem słyszę jak go wciąga.

Czuję jej język na opuszkach palców.

Mlaska i się oblizuje.

- N-N-Nie ma za co.- moja twarz płonie.- Zjedz resztę.

Odsuwam od siebie talerz i wybiegam z kuchni. Nie jest
 dobrze. Jest bardzo NIE dobrze. Jest źle. Tak strasznie boli mnie w piersi, nie mogę złapać tchu. Wpadam do mojego pokoju z takim impetem, że drzwi odbijają się od ściany i same się zamykają.

Padam jak kłoda na łóżko. Nie mogę zapomnieć tego, co zrobiłem. Przeszłość nie odejdzie w zapomnienie ot tak. Gapię się na beżowy sufit i błagam Boga o przebaczenie. Chciałbym by to się nigdy nie wydarzyło. By on zniknął, by nie istniał od samego początku. Wtedy to wszystko nie miałoby miejsca. Żyłbym sobie spokojnie do końca. Ale nie mogę.

Wiem, co straciłem. Człowieczeństwo. A raczej jego cenną część. Zabijając go, zabiłem siebie. Popełniłem morderstwo, które okazało się samobójstwem.


„Drogi panie Boże,
Liczę na twoją współpracę. Przecież nie można żyć bez cienia.

Lin Nem

sobota, 22 sierpnia 2015

SPIKER- AUDYCJA CZWARTA "SZCZYPTA ARSZENIKU"

NO TITLE no title
BEZ TYTUŁU bez tytułu



Kiedy w końcu przestajemy histerycznie chichotać, mężczyzna podchodzi bardzo blisko (za blisko) do kobiety i zaczyna coś szybko mówić przyciszonym głosem. Nadal nie potrafię się opanować i teatralnie klepię się w udo. Jednak powoli zaczynam dostrzegać coś, jakby roznoszące się opary arszeniku w powietrzu. Atmosfera w przeciągu kilku chwil gęstnieje, mężczyzna coraz szybciej wyrzuca z siebie słowa. Widzę tylko jak jego ślina pryska na jej włosy, błyszczy w powietrzu i upada na delikatne brązowe kosmyki. Tak bardzo chcę zobaczyć drżenie jej warg z obrzydzenia, szeroko otwarte, przerażone oczy. Ale stoi odwrócona przodem do blatu. Nie widzę jej twarzy. Nic nie widzę.

- Już, już wyluzuj trochę.- odsuwa się od niego i śmieje się rozbawiona.

Nie tego się spodziewałem.

- Nie pogrywaj sobie, wiesz co się stało ostatnim razem.- zdejmuje szalik i patrzy na mnie podejrzliwie spod granatowego kołnierzu płaszcza.

Facet wzdycha i siada naprzeciwko mnie. Wpatruje się w moje nagie stopy, widać, że chce coś powiedzieć, ale nie do końca wie jak o to zapytać. Chrząka, zasłaniając usta zgrabną dłonią. Na długich palcach zauważam jakieś litery, może są to znaki.

- Joonie.- wskazuje na kobietę palcem, potem na siebie- Elko.

- Hę?- pytam zdziwiony.

- Imiona. Tak się nazywamy. A ty jesteś?- przeciąga się i kładzie splecione dłonie na karku.

Dziewczyna przygląda się nam, dość dociekliwie. Chce wyłapać każdy najmniejszy ruch, każdą literę i wypowiedzianą sylabę.

Nie podoba mi się ton, w jakim się do mnie zwraca. Jakbym był jakiś molem, co wyżarł dziurę w jego ulubionej koszuli. Upośledzonym molem z jednym czułkiem i urwaną lewą nóżką. Irytuje mnie to.

- Czemu chcesz to wiedzieć?

Unoszę lekko głowę w wyzywającym geście i piorunuję go wzrokiem.

- Nie udawaj twardziela i mi powiedz.- uśmiecha się drwiąco.

- Nie chcę.

- Powiedz.- uśmieszek nie znika z jego twarzy.
- Nie chcę.

Irytuje mnie. Bardzo. Powiem mu, ale co wtedy? Zadzwoni na policję by mnie zabrali?

- Nie zadzwonię po policję, po prostu mi powiedz.- kładzie dłonie na stole.

Mimowolnie się czerwienię. Chyba go nie doceniłem.

- Linnelin Nemes. Ale mówią na mnie Lin.

Wycofuję się szybko, jeszcze zaczną coś podejrzewać.

- Lin. Ładnie.- zdaje się, że moja odpowiedź go uspokoiła. Odchyla się na krześle i zamyka oczy. – Chociaż wiesz, to takie dziewczęce imię. Pasuje do ciebie, Lin.

Wystrzelam z krzesła jak z procy. Jeden krok i jestem przed nim. Wyciągam napięte palce w stronę gardła. Zaciskam dłonie na niezwykle ciepłej i delikatnej szyi, ciągnę w górę, sekundę potem przyciskam do ściany całą siłą. Zaczyna się krztusić, szamotać…

- Lin?

Jej drżący głos sprowadza mnie ma ziemię. Stoję, cały spięty. Czyje pulsowanie w skroniach i słyszę głośny szum. Zaciskam zęby i patrzę na jego uśmiechniętą twarz. Na te długie, jasne rzęsy i blond kosmyki. Na zmarszczki wokół ust…

Upadam bezwiędnie na krzesło. On dobrze wie, co robię. Jak zareaguję na każdy ruch. Niemożliwe, żebym był tak przewidywalny, tak bardzo nieskomplikowany. Zna każdą moją kartę. No właśnie.

Uśmiecham się. Nie mam nic do stracenia, więc czego mam się bać? Kładę powoli, jakby niepewnie dłonie na stole.

- Elko, Joonie.- podnoszę wzrok. Czekam aż łaskawie otworzy jedno oko i skieruje je na mnie. Pod tym przeszywającym, ciemnym spojrzeniem nic się nie ukryje.- Zabiłem go. Przyznaję się. Chciał zobaczyć, jak jego czaszka pęka na milion kawałków. Ja tylko trzymałem kij.

Blondyn wstaje. Z kieszeni płaszcza wyjmuje paczkę jakiś papieros i pudełko zapałek. Wkłada fajkę między wargi, a główką zapałki muska bok szarego pudełeczka. Chwilę patrzy na drobne, niebieskie płomyki wokół główki. Wkłada końcówkę papierosa w płomień, odczekuje kilka sekund i mocno się zaciąga. Wypuszcza dym i mówi cicho:

- Wiem.

Dym unosi się powoli do sufitu tworząc nieznane mi dotąd wzory. Zegar cicho odlicza czas, odlicza moje ostatnie godziny życia. Wszyscy to wiemy, cisza, która nastała tylko tego dowodzi. Z daleka słychać radio, Spiker cichym głosem komentuje sytuacje opisane w porannym wydaniu gazety. Nikogo nieobchodzące relacje z różnych wydarzeń…ale i tak słuchamy. Daje nam to poczucie monotonnej codzienności. Bezpiecznej, nudnej i zwyczajnie ludzkiej codzienności.




„...mówi się, że Bóg nie mruga. Zawsze z powagą patrzy na świat. Jednak w pewnym stopniu przypomina on człowieka. Czemu o tym wspominam? Bo urodziłem się akurat wtedy, kiedy zamknął oczy. Nie wiem dlaczego, może coś mu wpadło do oka? Kiedy jego powieki na ten ułamek sekundy opadły, moja matka płacząc urodziła właśnie mnie. Płakała nie z bólu, ale dlatego, że wiedziała. Jestem tylko cieniem. Cieniem samego Boga.”