Gdyby mógł wybrać pomiędzy honorem a życiem, niewątpliwie wybrałby honor. Takie zdanie utworzyło się w jego głowie i nagle rozświetliło umysł. Miliardy małych punktów połączyły się ze sobą, świadomość instynktownie poruszyła ciałem. W auli zapanowała cisza, trzy niewielkie plutony wraz z oficerami wpatrywali się w podest, chłonąc każdy ruch rotmistrza. Był to niski mężczyzna o przenikliwie niebieskich oczach i ciemnych, kręconych włosach związanych w dwa krótkie warkoczyki. Jego kurtka, od spodu obszyta futrem, nosiła mocne ślady użycia, jednak dla niego musiała mieć ogromną wartość. Na plecach kasztan przechodził w brunatną plamę zakrzepłej krwi, ta mieszała się z wyschniętym błotem i drobinkami prochu. Twarz rotmistrza pokrywały liczne blizny, wokół oczu utworzyły się zmarszczki, które nadawały mu wygląd miłego staruszka. Kulejąc i podłączając lewą nogę, wszedł na podest, zakaszlał i krzywiąc się z bólu, powiedział donośnym, chrapowatym głosem:
- Bracia. Jesteśmy tutaj, by walczyć o nasz kraj, ku jego chwale i potędze. Na szali kładziecie najważniejsze, co posiadacie, własne życie. Być może któryś z was będzie je musiał utracić…- zamilkł i ponownie zakaszlał.- Wiedźcie zatem, że śmierć poniesiona w bitwie przyniesie wam chwałę. Nie dajcie się zabić, nie dajcie się zranić. Oficerowie do mnie, reszta spocznij.
Stoczył się z podestu i skinieniem głowy ponownie przywołał do siebie oficerów. Ci pospiesznie oddalili się od swoich plutonów i podeszli do hebanowego stołu stojącego za podestem. Na nim leżał stos przeróżnych starych map o poszarpanych brzegach.
- Mam nadzieję, że tym razem trafimy na front, a nie do rezerwy, jak poprzednio.- młodzieniec w niebieskim mundurze z długim do kolan aksamitnym płaszczem narzuconym niedbale na ramiona, uśmiechnął się krzywo do wysokiego bruneta, dowódcy jednej z drużyn wchodzącej w skład dziesiątego plutonu.- Jestem Jean de Béthune, dowódca druży-
- Drużyny piątej, pluton czternasty, czyż nie?- brunet przerwał mu nagle i podał dłoń.
- Nieomylny jak zawsze, czyżbym miał przyjemność rozmawiać z Andrésem Lebron?- uścisnął mu dłoń.
Lebron kiwnął głową. Na sobie miał, jako jedyny, zielony dolman zdobiony srebrnymi naszytymi pętlami, przez co wśród samych niebieskich mundurów trudno go było nie zauważyć. Również, jako jeden z nielicznych posiadał oficerki z brązowej skóry i husarską szablę, chociaż do takowego oddziału nie należał. Większość żołnierzy rzucała ukradkowe spojrzenia na obu dowódców, szukając rozrywki. Jean de Béthune słynął z wszczynania kłótni z błahych powodów. Mówiono, że kiedy trochę się napił, wyzywał na pojedynki oficerów i co gorsza za każdym razem wygrywał. Odznaczał się niebywałym męstwem i odwagą, posiadał wrodzone cechy przywódcze i jego awans na oficera był zatem kwestią czasu. Andrésa Lebrona uważano natomiast za tajemniczego, aczkolwiek niegroźnego żołnierza. Obowiązki wykonywał jak należy, jako dowódca starał się nie wyróżniać. Budowę ciała miał zgrabną i szczupłą, dłonie zwinne, a nogi mocne, choć bardzo chude. Ciemnozielone spodnie, w zamyśle obcisłe, wisiały na nim lekko, kościste kolana widać było nawet przez materiał. Czarne, niskie czako trzymał w dłoniach, co jakiś czas poprawiał czerwoną wstążkę owiniętą nad daszkiem.
Jean poprawił kołnierz płaszczu, wysunął biodro, ukazując szablę w czerwonej pochwie.
- Obaj jesteśmy dowódcami, więc możesz odmówić. Ale miej na uwadze, że nie będzie to dobrze widziane przez twych podopiecznych i oficerów. Tchórzostwo w wojsku jest przejawem niezbyt dobrych manier, drogi bracie.- cofnął biodro i przeczesał palcami długie do ramion blond włosy.
Patrzyli sobie w oczy dłużej niż nakazywała grzeczność, rozsiani w niedużych grupach żołnierze poczęli interesować się nagłą zmianą atmosfery. Jean nie mógł powstrzymać uśmiechu, wydawał się tryskać parzącymi iskrami głodnymi krwi. Od paru miesięcy jego pluton funkcjonował jako rezerwa, ani razu nie uczestniczyli w walkach. Chociaż wojsko ponosiło duże straty w ludziach, oddziały rezerwowe trzymano na ostatnią chwilę. Żołnierze z czternastego plutonu jako jedyni mieli czyste mundury, ogolone twarze i nieubrudzone krwią szable, czy też niepachnące prochem strzelby i działa. Myśleli tylko o tym jak się dostać do oddziałów walczących na froncie, zgłodniali krwi i agresji wręcz pragnęli, aby wojna dotarła aż tutaj, do opuszczonej wioski. Gdyby wtargnęli do auli, jako pierwsi z bojowym okrzykiem chwyciliby za broń. Dla nich ta bitwa wygląda inaczej, pomyślał Andrés. Wieczne oczekiwanie na plony, by w odpowiednim momencie ściąć wszystko ostrą kosą. Jednak kiedy nie doświadczają walki, nie doświadczają też chwały, nie spełniają swojej funkcji jako żołnierze. Nie giną w imię Cesarza. Z ust Lebrona zniknął uśmiech, przez chwilę jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Spojrzał obojętnie w iskrzące błękitne oczy Jeana. Dopiero wtedy zauważył, że młodzieniec ten był niezwykle piękny. Proste do ramion włosy okalały jego delikatną, wręcz dziecięcą twarz nieskażoną zarostem. W jego oczach widział determinację i irytację, zamiast jednak odważnego żołnierza sprawiał wrażenie małego dziecka, które nie może złapać motyla. Wyciąga do góry ręce, a ten beznamiętnie przelatuje między palcami. Jean nie potrafi się poddawać, pragnie tylko zamoczyć szablę w krwi.
- Nie bierz tego do siebie, Jeanie de Béthune. Nie śmiałbym przerywać twej dobrej passy.-chłodnym tonem wycedził przez zaciśnięte zęby Lebron.
Nie cierpiał osób, które tak bardzo dążyły do chwały. Jakby sam fakt, że walczy dla kraju, nie wystarczał. Jednak jego wypowiedź nie wywarła na rozmówcy żadnego wrażenia- kącik ust Jeana podniósł się nieznacznie w górę. Zastukał zniecierpliwiony obcasami i chrząknął głośno, zwracając tym uwagę innych żołnierzy.
- Wykazujesz się tchórzostwem na oczach całego plutonu. Hańba ci dowódco…- westchnął z teatralnym smutkiem- Straciłeś swój ho-
Jean nie zdążył nawet mrugnąć, rozsiani wokoło ludzie nawet nie wiedzieli, kiedy Andrés wyciągnął szablę. Jednym zręcznym ruchem odsłonił czarną pochwę, a miecz wyskoczył z niebywałą szybkością. Broń była idealnie wyważona, dla młodzieńca stanowiła przedłużenie ręki. Na jego twarzy nadal widniała chłodna obojętność, jednak w ciemnych oczach jawiły się gniewne płomienie. Głośny świst przecinanego powietrza rozbiegł się po auli z prędkością pędzącego ogiera. Lekki uśmiech w jednej chwili zniknął z twarzy Jeana, pobladł i przerażony spojrzał na ostrze oddalone o zaledwie jeden cal od jego szyi.
- Naprawdę tego chcesz, dowódco? Na oczach całego plutonu przegrać pojedynek, stracić życie…a co gorsza, honor?- Lebron powoli oddalił ostrze i sprawnie schował do pochwy.
W blasku słońca wpadającego przez zakurzone okna błysnęła złota rękojeść wysadzana czerwonymi kamieniami. Odwrócił się i stukając obcasami o kamienną podłogę, odszedł w stronę dziedzińca.
W blasku słońca wpadającego przez zakurzone okna błysnęła złota rękojeść wysadzana czerwonymi kamieniami. Odwrócił się i stukając obcasami o kamienną podłogę, odszedł w stronę dziedzińca.
Z równie niewzruszoną miną jak wcześniej mijał niedowierzających żołnierzy. Kiedy przekroczył próg auli, odetchnął. Na dworze panował zwykły wiosenny dzień, lekki wiatr poruszał zwęglonymi gałęziami modrzewi i sosen rosnących wokół kamiennej ścieżki. W oddali słychać było huk i szczęk metalu, mocny zapach siarki i prochu rozchodził się w powietrzu. Andrés stał z zamkniętymi oczami, po chwili przeczesał niesforne kosmyki palcami i zerknął za siebie, w stronę auli. Gdy napotkał spojrzenie Jeana, poczuł narastające uczucie swędzenia w żołądku.
- Jak śmiesz…- blondyn wydobył szablę z pochwy i rozwścieczony zatoczył nią krąg, strasząc odpoczywających obok ludzi.
Jego piękna twarz wykrzywiła się gniewnie, zmrużył oczy i powoli, z błogością zaczął kroczyć w stronę Andrésa. Niebieski mundur dodawał mu powagi, strzelające piorunami oczy przyprawiały wszystkich o dreszcze. W piersi rozpierało go uczucie gniewu i pobudzenia. Tyle miesięcy czekał w bezruchu, na szablę mógł zaledwie spojrzeć. Kiedy inni walczyli za naród, umierali dla Cesarza, on nie mógł nawet ujrzeć krwi nieprzyjaciela. W jego drużynie żołnierze wydawali się zadowoleni z faktu, że ich uczestnictwo w wojnie ograniczyło się do minimum- siedzieli za ziemi i grali w kości. A on płonął, całe jego ciało zdawało się drżeć pod wpływem rosnącej temperatury. Jednak jego przeciwnik nawet się nie ruszył. Patrzył tylko na niego tymi ciemnymi oczami, oczami bez dna. Dopiero wtedy Jean dostrzegł w nich jawne zmęczenie, nawet irytację. Jest wojna. Wokół nas giną ludzie, powietrze jest przesiąknięte prochem, na Suchych Polach toczą się walki. Na niebie widać tumany szarego pyłu, czasami nawet przysłaniają słońce. Bo nawet ono się chowa, odwraca od okrucieństwa. Poczuł, że jego nagła determinacja i całe zamieszanie było niepotrzebne. Dlaczego wydobył szablę, podniósł rękę na brata? Skoro prawdziwy wróg znajduje się tak blisko, szczerbienie miecza na taką błahostkę nie jest bynajmniej godne dowódcy. A już na pewno nie Jeana de Béthune, młodzieńca słynącego z honoru i odwagi, kogoś kto jednym ruchem sieje zniszczenie i śmierć. Andrés słyszał o jego bojach w Wagram, słynnym Austerlitz i wielu drobnych potyczkach. Dobrze wiedział, że tego przeciwnika nie można lekceważyć. Patrzyli na siebie w milczeniu, jeden beznamiętnie, chłodno, drugi z ogniem w oczach. Doświadczeni weterani poza wieloma ranami wybijają się z tłumy stoickim spokojem. Nawet stojąc na froncie zachowuj czysty umysł, każde cięcie precyzyjnie dosięga celu. Nie sztuką jest machać szablą, licząc na łut szczęścia. Andres zawahał się na chwilę. Czy naprawdę miał do czynienia ze słynnym żołnierzem, o którym wszyscy mówili? Spojrzał na twarze zgromadzonych wokół Jeana braci, ich miny pełne podziwu i aprobaty, ukryte drobne uśmieszki. Chociaż był niewiele starszy od Jeana, uczestniczył w bardzo wielu walkach. Odkąd jego ojciec został wysłany na front, a matka zabrana przez Rosjan, wojna wepchnęła się do jego życia. Wypełniła je po brzegi, stała się zarówno katem, jak i jedynym obrońcą. Andrés wierzył, że to właśnie ona nadała mu sens i kierunek. Wyznaczyła drogę, którą zmuszony jest podążać- za wszelką cenę zabijać przeciwnika, wyprowadzać jak najwięcej celnych cieć.
Lebron schował szablę i ukłonił się nisko. Otrzepał lekko dolman i powiedział głośno, delikatnie ochrypniętym głosem:
- Widzę, że nie tylko moja broń spragniona jest krwi wroga.
Jean wyglądał, jakby chciał zagryźć przeciwnika na śmierć. W odpowiedniej chwili na podeście ponownie pojawił się rotmistrz i zakaszlał, rozsiewając dookoła czerwone drobinki. Twarze zebranych zwróciły się w jego stronę.
- Dowódca Andrés Lebron i trzech wybranych przez niego ludzi pojedzie na wierzchowcach na północ w celu zbadania terenu. Oficerowie przekażą teraz szczegółowy plan swoim plutonom. Pozycję planujemy przyjąć jutro z samego rana.- stoczył się z podestu i machnął na Andrésa i Jeana.
Dowódca wytypował żołnierza, który wydawał się kompetentny i pobudzony, potem przywołał do siebie Jeana i wyjaśnił sytuację. Blondyn skrzywił się na samą myśl o popołudniu spędzonym w jego obecności, już miał głośno zaprotestować, gdy napotkał jednoznaczny wzrok rotmistrza i niezadowolony przytaknął. Wyruszyli chwilę potem, na wierzchowcach wybranych specjalnie przez stajennego.
- Miejmy to już z głowy, panowie.- powiedział obrażonym głosem Jean, kiedy wyjechali z wioski.
Jeden żołnierz i dwóch dowódców wyruszyło cwałem w stronę puszczy. Po chwili zatrzymali się na skraju lasu i wysokich traw. Andres zaczął rozglądać się w poszukiwaniu jakiś oznak wroga. Dowództwo dostało informację, że widziano tam dziwne oznaki pobytu nieznanej jednostki- pogaszone ogniska, ślady koni odciśnięte w błocie, kawałki hiszpańskich cygar. Powoli wjechali do lasu, ściągając mocno wodze. Słońce nie miało jak się przedrzeć przez ogromną tarczę z koron modrzewi i sosen, zapanowała niemalże kompletna ciemność. Żołnierze jechali spokojnym stępem blisko siebie, aby nie stracić się z oczu. Krajobraz się ani trochę nie zmieniał- wysokie pnie drzew wszędzie wyglądały tak samo. Podróż nie była męcząca, jeden z żołnierzy oddał nawet lejce kompanom, a sam drzemał w siodle cicho pochrapując. Lebron wytężył słuch i rozglądał się bacznie wokoło. Czuł rosnące napięcie, chociaż nic niepokojącego nie widział. Słyszał oddech innych i swój własny, trochę przyspieszony. Nagle Jean, będący na końcu szeregu, szybko wciągnął powietrze i pochylił się w siodle, nasłuchując. Jadący przed nim żołnierz z niebieskim czakiem naciągniętym mocno na czoło, zmarszczył brwi i odwrócił się do oficera.
- Niczego nie znajdziemy, mówię ci dowó -
Głuchy strzał poruszył koronami drzew, złowieszcza cisza, jaka po tym zapadła, wydawała się pochłaniać myśli Jeana. Niedokończone słowo zawisło w powietrzu. Andrés odwrócił się szybko, jego szabla wyskoczyła z pochwy. Jean przerażony patrzył jak usta żołnierza wypełniają się krwią, a z malutkiej dziury z boku głowy spływają szybko czerwone stróżki. Wielkie przerażone oczy patrzyły prosto na niego. Zanim spadł z wierzchowca, mrugną dwa razy, jakby zdziwiony własną śmiercią. Z gardła Jeana mimowolnie wydobył się głośny wrzask. Andrés zszedł z wierzchowca i przywiązał lejce do drzewa. Usłyszał okrzyk bojowy, a zza drzew wybiegli w poszarpanych i ubłoconych mundurach żołnierze. Dwóch ze szpadami i jeden z pistoletem. Z wrzaskiem cała trójka rzuciła się na Andrésa i Jeana. Lebron uśmiechnął się blado i przystąpił do ataku najgroźniejszego z nich, barczystego mężczyzny z błyszczącą strzelbą. Kiedy dowódca podbiegł, ten zamachnął się dubeltówką z całej siły. Padł kolejny strzał. Zrobił unik i szybkim, mocnym ruchem samego niemal nadgarstka wbił szablę w odsłonięty bok i wepchnął ją jeszcze głębiej robiąc krok w przód. Drugą ręką z cholewki sprawnie wyciągnął krótki handżar i nie zwracają uwagi na tryskającą wokół krew, podciął przeciwnikowi gardło. Ogromne cielsko osunęło się na ziemię wraz z szablą, wiszącą jeszcze chwilę temu w górze. Lebron patrzył na chwilę z błogością na martwego, wytarł krew z twarzy i już miał podnieść wzrok, gdy na szyi poczuł zimny metal.
- Nie ruszaj się, Andrés. - usłyszał drżący głos Jeana.- Nie ruszaj się, bo zabiją nas obu.
Zdziwiony podniósł wzrok i zobaczył szablę, wymierzoną w leżącego na ziemi, bladego z przerażenia Jeana. Stojący za Lebronem wróg wyrwał mu z ręki broń i rzucił za siebie. Gdy ten się odwrócił, poczuł jak coś twardego uderza o jego skroń. Upadł na lekko wilgotne liście, a ostatnim, co zobaczył, był blondyn rzucający się w jego stronę i huk wystrzału. Kiedy dotknął twarzą ziemi, mimowolnie jego ciało zapadło w głęboki sen. Czuł tylko woń gnijących liści i mchu, delikatny zapach krwi i prochu. Nie mógł się ruszyć, nawet oddychanie przychodziło mu z trudem.
Jean leżał na boku, przyciskając przesiąkniętą krwią koszulę. Pulsujący ból i coraz większa plama sprawiały, że odchodził od zmysłów. Starał się utrzymać czujność i gotowość do walki, ale jego własne ciało odmówiło posłuszeństwa. Nie mógł powstrzymać jęków, rana piekła, jakby ktoś posypał ją solą. Chciał podejść do Andrésa, nie był nawet pewien, czy żyje. W lesie robiło się coraz ciemniej, powoli zbliżała się noc. Przez gęste korony drzew przedostawały się drobne kropelki deszczu, wszechobecna cisza przerywana urwanymi jękami wydawała się pochłaniać myśli. Kiedy Andrés otworzył oczy, panowała całkowita ciemność. Powoli podniósł się z ziemi i otrzepał z mokrych liści. Wypluł ślinę zmieszaną z krwią i przejechał powoli językiem po dziąsłach. Na górze po lewej stronie brakowało dwóch zębów, dodatkowo czuł jakby mózg nie mieścił mu się w głowie i uciskał na czaszkę ze wszystkich stron. Oparł się o drzewo i zrobił parę głębokich wdechów.
Kiedy poczuł, że stoi równo na nogach, a jego oczy przyzwyczaiły się do mroku zauważył, że Jean leży na ziemi i płytko oddycha. Przyglądał mu się przez chwilę, jakby oczarowany. Długie blond włosy były rozrzucone wokół jego głowy, niebieski mundur wybijał się z otaczającej czerni. Urwany oddech i ciche jęki dodawały mu tylko piękna, będący na skraju śmierci żołnierz pogodzony z własnym losem, dumny z odniesionych ran. Jednak to tylko poboczna misja, niemająca wpływu na całą wojnę. Poczuł ukłucie w sercu. Ta walka nie przyniesie mu chwały, nie rozsławi imienia. Nikomu nie pomoże. Rotmistrz nie wyśle za nimi oddziałów, kompani tylko pokiwają głową, kiedy dowiedzą się o porażce. O przegranej, która pochłonęła jedno życie, a teraz pożera następne. I być może pożre i jego.
Otrząsnął się z mrocznych myśli i podszedł powoli do Jeana. Dotknął lekko jego ramienia, usłyszał bulgot i z ust żołnierza wystrzeliła krew. Jęknął głośno i przewrócił się na plecy. Andrés szybko poszukał w miarę suchej gałęzi, nie spuszczając rannego z oczu. Nawet w tym świetle łzy kompana zdawały się błyszczeć na bladej skórze owianej cierpieniem. Znalazłszy patyk, wyjął z wewnętrznej kieszeni koszuli zapalniczkę i podpalił jego koniec. Usiadł przy Jeanie i z mocno bijącym sercem zdjął jedną ręką niebieski płaszcz. Trzy cale pod piersią rannego widniała ciemnoczerwona plama, z każdą chwilą stawała się coraz większa. Półprzymknięte powieki Jeana drgały, jakby pośmiertnie. Mimowolnie Andrés poczuł ukłucie w sercu. Jakby tracił coś, czego nigdy nie będzie już mógł odzyskać. To nagłe wrażenie wytrąciło go z równowagi, zamarł na chwilę i wsłuchał się w ledwo słyszalne bicie serca kompana i w swoje własne- głośno pompujące krew, drżące, pragnące żyć. Jean umrze. Niedługo jego powieki przestaną się poruszać, krwisty chwast w pełni go pochłonie. Wojna, dla której poświęcił wszystko, co miał, nie odda nic w zamian. Odejdzie z niczym w pustą przestrzeń, jakby nigdy nie istniał. Andres zawahał się, po czym zdjął przemoczony dolman i okrył tors kompana.
Niespodziewanie Jean otworzył szeroko oczy i złapał za rękę Lebrona.
- Błagam…- nawet z jego szeptu ulatniało się życie.- Błagam…nie zostawiaj mnie samego. Bła…- w kącikach ust pojawiła się krew- gam.
Jęknął i puścił nadgarstek kompana. Całym jego ciałem wstrząsnęły dreszcze, zwinął się i krzyknął z bólu. Dolman począł przesiąkać krwią.
- Posłuchaj Jean…- usiadł przy nim i lekko położył mu dłoń na ramieniu.- Nie ważne, że cierpisz. Nie ważne też, że umierasz.- przerażony blondyn odwrócił się do niego- Cała armia będzie wspominać twoje imię, na twoją cześć wzniesie kielich sam Porucznik. Ja…dopilnuję, abyś został mianowany na oficera.
Wstał i odszedł parę kroków. Ciałem kompana ponownie wstrząsnęły drgawki, mocniejsze od tych poprzednich. Andrés odwrócił się i spojrzał ostatni raz na Jeana, na długie, piękne blond włosy teraz poplątane i w nieładzie, niebieski, dumny mundur, teraz poszarpany i ubrudzony ziemią. Na te jasne oczy, kiedyś wyzywające spojrzenie pełne odwagi i męstwa…pozostały tylko obłąkane, zaślepione żałością, przekrwione ślepia.
Kolejne ukłucie w sercu. Nie mógł znieść tego przerażającego widoku dumnego żołnierza leżącego na ziemi w ciemnym lesie, którego wnętrzności wydziobią ptaki, rozerwą na strzępy. Po którym ostanie się tylko garstka kości. Kiedy duma nie będzie miała znaczenia, gdy nawet honor osunie się w cień i ustąpi przyrodzie. Nagle każdy krok wydawał się coraz trudniejszy, jakby leśna ściółka zamieniła się w wartką rzekę. Słyszał bardzo dobrze ostatnie jęki Jeana, z każdym jego wdechem zamierał na chwilę, czekał, aż nastanie całkowita cisza. Odwracał się wtedy z nadzieją, że zobaczy opierającego się o drzewo dumnego żołnierza, z szarmanckim uśmieszkiem na ustach, dumnie nucącego i marsz, marsz, by ziemię krwią…
Ale jedyne, co widział to niebieski mundur, z piękną krwistą róża kwitnącą na piersi. Drżące ciało pośród gnijących liści. Odwrócił wzrok, a żwawy marsz zamienił się w szaleńczy bieg. Chociaż gałęzie smagały jego twarz, deszcz wlewał się za kołnierz, nie przerywał. Z każdym metrem obrazy ulegały rozmyciu, by po chwili rozjaśnić cały umysł, przysłonić wzrok. Nie wiedział czy płacze, nie słyszał własnego krzyku. Widział tylko drżące ciało, przekrwione oczy, bladą dłoń, która podnosi się ociężale w jego kierunku. Czas przestał mieć znaczenie, Andres biegł nie zwracając uwagi na ból mięśni, poszarpany mundur, strużki krwi spływające po twarzy. Z każdym krokiem modlił się o przebaczenie. Po wielu godzinach ciężkiego marszu zobaczył pośród drzew polanę. Zza ciężkich chmur wyjrzało oślepiające słońce, a wysokie trawy poczęły lśnić, drobne zielone pąki nieznanych mu kwiatów poruszały się delikatnie na wietrze. Usiadł na skraju łąki i nagle usłyszał ciche ćwierkanie. Rozejrzał się zmęczony, jednak po chwili pieśń się urwała. Na ciężkiej gałęzi, tuż przed Andrésem, spoczął ogromny, czarny kruk. W dziobie trzymał coś wielkości jabłka ociekającego brunatną cieczą, a w oczach ptaszyska widniała tylko dziecinna niewinność. Żołnierz mimowolnie się skrzywił, ale dobrze wiedział, że w tamtej chwili powinien paść na ziemię i błagać o przebaczenie. Powinien przyznać się do błędu i zawrócić do lasu, za wszelką cenę walczyć do samego końca. Umrzeć dla Cesarza i ku chwale narodu. Ale nie mógł. Wpatrywał się w ptaszysko szarpiące mięso, przyglądał, jak zachłannie kruk urywa kawałki, a krew kapie z gałęzi na suche igły. Taka piękna, niesamowicie błyszcząca w słońcu ciecz. Tak cudownie słodka, o metalicznym posmaku. Która wraz ze łzami stawała się słona i martwa, przepełniona honorem i poświęceniem, braterstwem i życiem. Zaczęła gnić i wrastać w ziemię w zapomnieniu i trwodze. Grzebiąc honor, pamięć i wszystko to, co z wojny się zrodziło i jeszcze nie umarło.