NEIL OWL
„AMARANTOWY
KONIEC MOJEGO ŻYCIA”
Rozdział 01 „Prostytutka”
Do czego
zmierza ten świat? Zabawne, takie myśli nachodzą człowieka dopiero na samym
końcu. Cały sens istnienia tu i teraz wyjaśniony jest na samym końcu książki.
Ostatnie zdanie, ostatnia strona, ostatnia litera. W chwili, kiedy zaczynam
rozumieć, jakaś osoba z trzaskiem łamie mi kark. Ulica wypełnia się śmiechem,
chrupot i chrzęst kości zanika wśród dźwięcznych uśmiechów i pełnych drwiny
spojrzeń. Upadam na ziemię, nie ruszam się przez chwilę. Czekam.
Ktoś
podchodzi do mnie i szturcha w ramię.
- Wstawaj.
Nie ruszam
się.
- Ej, co
ty mu zrobiłeś?
- Co
jest?- kobiecy głos przebija się ponad innymi.
Wzdycham.
- On…nie
żyje?- słyszę głośny dźwięk obcasów uderzających o asfalt.
Asfalt jest
nie wygodny. Jakiś kamyczek uwiera mnie w szyje, śmierdzi szczynami i
spalinami, a na dodatek pod nosem mam żarzący się papieros. Gardło zaczyna
swędzieć od tego wszystkiego.
- O
kurwa…- panika. To jest ten moment. Moment jej śmierci. Moment, w którym otwierają
się wrota nieba. Bóg wychodzi na ambonę i zaczyna wydawać wyrok.
Wstaję i
otrzepuję się z kurzu, kamyków. Przekręcam głowę w prawo, chrzęst, w lewo-
chrup. Ciche klik i wyglądam jak człowiek. Jak człowiek, który wyda wyrok na
wszystkich.
- Witam,
witam.- mówię i głośno spluwam śliną zmieszaną z krwią.
Nagle
wszyscy przestają oddychać. Złamali mu kark, a ten ma czelność wstawać.
Idiotyzm. Mnie nie zabijecie. Znaczy owszem, można, ale nie tak łatwo. I nie
teraz.
Moja praca
określana jest w skrócie jako robak, bo „wyginam się i odzyskuję kształt jak
dżdżownica”. Bardziej pasowałaby prawa ręka boga, czy coś w tym stylu. Też
głupota. Wymyślił to jakiś idiota, który naśmiewał się z mojej umiejętności. O
ile pamiętam zaginął któregoś tam stycznia 1930 podczas eskorty.
Od prawie
80 lat robię dokładnie to samo, dokładnie w ten sam sposób. Dostaję zlecenie,
skręcają mi kark, ja ich skazuję na wieczne potępienie. I tak w kółko. Przez
całe 80 lat starałem się nic poza tym nie robić, nie zmieniać konwencji i
cieszyć się z wynagrodzeniem, jakie za zadanie dostaje. Ale coraz bardziej
zaczyna mnie to nudzić. To tak jakby codziennie rano wstawać, umierać, a potem
się budzić, jakby wszystko co robię polegało na marnym powtarzaniu. Kiedyś
sprawiało mi to przyjemność, teraz…teraz czuję tylko niechęć.
Ktoś
krzyczy, ktoś piszczy z przerażenia. Ulica w jednej chwili zamienia się w
chaos. Można powiedzieć, nie jest to w pełni chaosem. Przynajmniej nie dla
mnie. Wśród panikujących ludzi dostrzegam określone wzory, układam je w
zależności od stopnia trudności. Przez lata stawałem się coraz bardziej
skuteczny, osiągnąłem wręcz perfekcje w wymierzaniu ciosów, kombinacjach,
potrafię szybko ocenić sytuację i zareagować. Ale każdy po 80 latach staje się
taki sam. Tak samo dobry i równie skuteczny.
Patrzę na
zegarek. Minęło piętnaście sekund odkąd umarłem, dziesięć odkąd zacząłem bawić
się nożem. Trzy razy rzucałem rzutkami i raz skręciłem komuś kark. Nawet nie
wiem, komu.
Koniec.
Nic już nie ma, jakby niczego tutaj nigdy nie było. Zostałem tylko ja i
dwadzieścia parę trupów. O dziwo nie ma nawet kropelki krwi…żadnych śladów. Istna
perfekcja.
Wszystko
układa się w figury geometryczne, czuję się jak artysta kubistyczny. Albo
batalista. Idealnie dobrane barwy, chaos, w którym każde ciało ma swoje
miejsce. Dla innych wygląda to jak zwykła rzeź, ale ja widzę figury i porządek.
Cudowne odcienie kadmowej żółci światła latarni, głęboki amarant jakiejś
sukienki…
Amarantowa
suknia pośród czerni, grafitu, patyny…Pochłania mnie bez reszty. Podchodzę do
kobiety i dotykam materiału. Lekko łaskocze skórę, zaciskam dłonie na rękawie.
Delikatnie przekręcam kobietę na plecy i odpinam perłowe guziczki, następnie
rozsuwam powoli suwak. Zsuwam ubranie z zimnego już ciała, uważając by nie zahaczyć
o obcasy i nie pobrudzić dołu sukni. Przewieszam ją przez ramię.
Patrzę na
nagie ciało. Kobieta nie ma na sobie nawet bielizny. Wygląda jakby zasnęła.
Jakby miała się za chwilę obudzić. Jest niezwykle blada. Głaszczę ją przez chwilę
po czarnych lokach. Następnie wstaję i odchodzę parę kroków.
Odwracam
się i podbiegam do niej. Jednym ruchem rozrywam paski przy butach i rzucam
gdzieś za siebie. Teraz jest idealnie. W samym centrum czerni i grafitu
znajduje się perła. Tak niewinna, tak czysta…
Spokojnym
krokiem ruszam przed siebie. Po chwili znajduję się przy metrze, jest druga lub
trzecia nad ranem, więc niewielu ludzie przebywa na ulicach. Jakiś bezdomny
szeroko otwiera oczy, kiedy mijam go z amarantową suknią przewieszoną przez
ramię.
Uciekłem.
Nie powróciłem do kwatery, nie poprosiłem o przydzielenie następnego zadania.
Wyjąłem telefon i wybrałem jedyny numer w kontaktach. Po dwóch sygnałach
odebrał głęboki męski głos.
- Gdzie
jesteś?- usłyszałem.
- Rzucam
to.
- Co
rzucasz?- westchnął.
- Tę
robotę. Rzucam ją.- zaśmiałem się krótko.
- Wiesz,
co to oznacza? Będziemy cię szukać. Albo wrócisz teraz, albo zginiesz w
niedługim czasie. Zastanów się co mówisz, Neil.
-
Zwycięzca dyktuje zasady.- skierowałem się do metra.
- Nie
żartuj, Neil.
-
Amarant.- przekroczyłem bramkę.
- Co?
- Coś co
zniknęło i nigdy nie zostało odnalezione. Wiecznie trwa. Amarant.- wszedłem na
peron.
- Neil co
ty ro-
Spojrzałem
na wyświetlacz- brak zasięgu. Idealny moment. Idealny czas. Perfekcyjność w
każdym calu. Suknia zachwyca i pochłania mnie bez reszty. Nic mnie już nie
uratuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz