NO TITLE no
title
BEZ TYTUŁU bez
tytułu
NO TITLE no title
BEZ TYTUŁU bez tytułu
Zimny pot skapywał z mojego czoła, mieszając się w wonią perfum
i krwi. Podniecenie zniknęło, pojawiła się pustka. Co robić? Nie
mogę się wycofać. Nie mogę cofnąć czasu, to wydarzenie
zdecydowało o mojej śmierci. Przeznaczenie już mnie nie uratuje,
nikt nie zdecyduje o tym co będzie działo się dalej.
Popełniłem największy błąd jaki tylko może popełnić człowiek,
wydałem na siebie wyrok. Jestem mordercą. Każdy, kto zabije
człowieka, staje się mordercą. Morderca tnie życie na kawałki.
Rozbija o ścianę moralności. Pokazuje jak bardzo życie jest
ulotne, kruszy je. Kruszy swoje.
Umieram. Zaczynam drżeć, po chwili nie mogę wytrzymać. Nogi się
pode mną uginają, oczy zachodzą mgłą. Nie mogę upaść...Nie
mogę zostawić jej samej...Gorączkowo ściskam ją za nadgarstki.
Skoro upadłem na samo dno to pociągnę kogoś za sobą. Jak mam
umrzeć to nie samotnie. Ona też tak myśli. Te łzy są sztuczne,
szeroko otwarte oczy z przerażenia o niczym nie świadczą, a usta w
grymasie obrzydzenia wykrzywiła omyłkowo. Może tak się właśnie
uśmiecha?
Osuwam się powoli na kolana. Nie puszczam jej, nie teraz, nie w
trakcie zaczynającej się agonii, nie kiedy rozpoczyna się koniec
mojego życia. Jak koniec może mieć początek? Przecież to nie ma
sensu. Koniec nie oznacza wzgórza, z którego się spada, a ziemię,
na której się rozbijam.
Obrzydzenie nie oznacza uśmiechu. Łzy nie oznaczają bólu. Drgawki
się nasilają, ale nie puszczam. Klęczę razem z nią na ziemi,
zaciskam mocno ręce. Nie czuję oporu, nie wyrywa się. Delikatnie
luzuję uścisk. Nie ucieka. Coś wilgotnego zsuwa się po moim
policzku...jej łzy rozbijają się na mojej twarzy...są takie
ciepłe.
Nie mam już siły. Upadam na zimy chodnik. Otwieram oczy, ale jedyne
co widzę to jego twarz. Mrugam uporczywie, ten widok jest straszny.
Cała głowa we krwi, na podłodze leży mięso. Krew tak pięknie
odbija światło ulicznej latarni, księżyc uśmiecha się na
niebie. Z daleka słyszę śmiech, jakaś grupa nastolatków
przechodzi pod domem. Kij zaczyna nagle drżeć...nie to moja dłoń
drży. Coraz mocniej...wypuszczam go z rąk.
Na ziemię kapią łzy,
w gardle czuję ogromną gulę. Cofam się pod ścianę. Nie mogę
oddychać, brakuje mi powietrza. Wszystko drży, wszystko łka. Liczę
w myślach, muszę się uspokoić. Nie myśleć o konsekwencjach.
Uciekaj. Uciekaj jak najdalej. Biegnij tak szybko jak twoje myśli w
chwili, kiedy zaciskałeś dłonie na jasnym, drewnianym kiju, w
chwili kiedy zderzał się on z głową tego, którego tak
nienawidziłeś. Nie zatrzymuj się, uciekaj daleko, tak daleko jak
tylko zdołasz.
Rozumiesz? Policzę do trzech, a ty wtedy wstaniesz i
wyjdziesz cicho z pokoju. Matka każe ci zabrać zwłoki, będziesz
jej posłuszny. A potem uciekniesz. Nie odwracaj się, niech ta,
która cię wychowała, zapomni. Pozwól się jej dotknąć ostatni
raz. Niech jej delikatne jak pergamin palce ściskają ten tępy nóż.
Daj jej przyjemność płynącą z myśli zabicia. Jest taka sama jak
ty.
Zamykam oczy. Zdaje się, że zrobiłem to, co powiedział. Czy teraz
odejdzie? Irytuje mnie jego głos. Ach, tak strasznie mam ochotę
wyrwać mu język, niech dławi się krwią. Proszę, odejdź. Zostaw
mnie samego. Nie chce umierać, słysząc twoje rozkazy. Błagam. Ten
jeden, ostatni raz. Porozmawiaj ze mną jak równy z równym. To moja
ostatnia prośba, Spikerze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz