czwartek, 26 czerwca 2014

~Let’s forget about little dying star~ Rozdział 4 „Lie, lie you will soon cry"




Za pierwszym razem, kiedy poczułem nudę, zacząłem myśleć o swoim życiu. O tym ,co przeżyłem, czego doświadczyłem i jakim byłem człowiekiem. 


Chwilę potem doszedłem do jednego wniosku.


Gdybym mówił prawdę, skończyłbym tak samo.


Nie ma jakiejś jednolitej granicy między prawdą a kłamstwem. Czy wyolbrzymianie jest kłamstwem? Czy niedomówienie również? Z resztą, ja nie kłamałem. Zaginałem prawdę. Dodawałem rzeczy, których nigdy nie było i niszczyłem to, co przeszkadzało, tak aby wszystko wyszło na zero.  Pomijałem ważne rzeczy, myliłem się miliony razy, byłem dyslektykiem, a jednak znalazłem coś, w czym byłem najlepszy. Naginanie prawdy, zniekształcanie i zacieranie granicy oddzielającej jedno od drugiego. 


Chociaż jak teraz o tym myślę, to jednak nie miało to sensu. Idiotyzm i strata czasu.


Tutaj to nie działa. Prawda mnie otacza, nie mogę jej zagiąć nie zestawiając z kłamstwem. A tu fałsz nie istnieje. 


Siedzę na latarni i przyglądam się własnym dłoniom. Jasna karnacja, długie kościste palce i krótkie paznokcie. Ludzie nazywali mnie przez nie „pianistą”, choć nigdy na fortepianie nie grałem, a moja wiedza o tym instrumencie ograniczała się do podstawowych wiadomości. Muzyka nie była moją pasją dopóki nie skończyłem liceum. Kupiłem wtedy znakomitą płytę Billa Evansa i bardziej wciągnąłem się w jazz. Razem z Aki często album słuchaliśmy, choć ona wolała rock.


Zdziwiłem się. W ciemność człowieka nachodzą różne myśli, czasami refleksje, pojawiają się uczucia, których nigdy nie doznaliśmy. Nie tęskniłem za żoną, była mi raczej obojętna. Tęskniłem jednak za chwilami, jakie to razem przyszło nam spędzić. Myślałem o zakurzonej zapewne już płycie Billa Evansa, o niebieskim niebie i gwiazdach. Tutaj nic nie ma. Nawet gwiazdy zniknęły z nieba. Może z tęsknoty, może z samotności, a może po prostu uciekły od prawdy. 


Odkąd pamiętam nie miałem snów. Jako dziecko, nastolatek i dorosły śpiąc, widziałem jedną wielką czarną dziurę. A może była to studnia? Pusta studnia, której głębokość można sprawdzić tylko wrzucając do niej kamyk. My nic nie usłyszymy. Dźwięk zaginie w otchłani pozostawiając tylko uczucie niepokoju, przekonanie, że nas ktoś oszukał. A kamień będzie spadał, spadał, spadał…


W noc przed trafieniem tutaj miałem sen.


Stałem pośród innych ludzi i patrzyłem przed siebie. Dyskutowali oni głośno, nie wiedziałem o czym. Jakiś mężczyzna wskazał na mnie. Nagle na Sali zaległa cisza. Nie widziałem jego twarzy, w pomieszczeniu było ciemno. Ktoś krzyknął, inni zaczęli klaskać.


Mężczyzna zacisnął dłoń w pięść, a następnie wstał. Był w moim wieku, brązowe krótkie włosy były w lekkim nieładzie, a szare oczy patrzyły beznamiętnie na świat.  Powiedział coś o loterii i wygnaniu.


A następnego dnia byłem już tutaj.


Zanim cokolwiek zrobiłem, na plecach poczułem zimną dłoń, która zepchnęła mnie z latarni.

I tak spadałem, spadałem, spadałem...


Zamknąłem oczy, a pode mną pojawiła się latarnia. Czarna, stara latarnia.


Kilka razy dobrowolnie się z niej zrzucałem.

Aż do czasu, gdy natrafiłem na inną warstwę, na której nie byłem sam.


Kobieta śpiewająca piosenkę zniszczyła warstwę,pozostawiając tylko latarnię. 

Usunęła zbędną ziemię, a potem spadała, spadała, spadała...





KONIEC





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz