wtorek, 24 czerwca 2014

~Let’s forget about little, dying star~ Rozdział 3 " Lie, lie you will soon die"





Czasami zastanawiam się czy jeżeli przypadkiem, bądź nie, potknę się i spadnę z latarni to czy przeżyję, czy będę wiecznie spadać w niekończący się czarny tunel. Mój mózg przestanie funkcjonować, czy może dostanę oświecenia i napiszę w powietrzu trylogię zawierającą sens istnienia. Nie podoba mi się ani pierwsza, ani druga opcja, z resztą i tak nie mam zamiaru zrzucać się w przepaść.


Czasami mam wrażenie, że jestem głodny. Nie wiem ile czasu tu siedzę, ale podejrzewam, że bardzo długo. Może miesiąc, może nawet rok. Kiedy zaczynam zastanawiać się, ile jeszcze przyjdzie mi spoglądać na ten nieistniejący odłamek świata, w brzuchy zaczyna mnie ściskać i czuję jakby żołądek przewracał się na drugą stronę, ciągnąc za sobą inne organy. Nie boli mnie to, może się już przyzwyczaiłem. Kiedy człowiek się do czegoś przyzwyczaja, zaczyna być mu wszystko obojętne.


Patrząc w dal widzę tylko czerń. Cały czas. Bez przerwy zastanawiam się, co tam jest. Ale zapewne nic nie ma. Jakoś nie widzę sensu w istnieniu czegokolwiek w tej pustce. A może ta nicość istnieje tylko po to, aby zastanawiać się, co w niej jest ukryte? Jak plastikowa czekoladka na wystawie w sklepie. Nie można jej zjeść, a i tak dzieci będą chciały wiedzieć, co w sobie ma. Kelnerka odpowie z politowaniem i sztucznym uśmiechem „w środku jest pusta”, a dzieci odejdą rozczarowane. Dlatego ja się tylko zastanawiam. Nie interesuje mnie prawda, nie interesuje mnie odpowiedź. 


Posiadam wszystkie wspomnienia z ludzkiego życia. Pamiętam gdzie się urodziłem i jak żyłem przez 21 lat. Wszelkie imiona są mi teraz zbędne, więc zastąpię je nazwami pór roku.

*



Z rodzicami rozstałem się szybko. Wyprowadziłem się z domu tuż prze rozpoczęciem studiów na uniwersytecie oddalonym o 7 godzin drogi pociągiem z mojego rodzinnego miasta. Nie zrobiłem tego specjalnie, chociaż byłem niezwykle zadowolony z ograniczonego kontaktu z matką i ojcem. Nigdy się zbytnio nie lubiliśmy. 


Studia rzuciłem po pierwszym roku. Profesorzy na mnie nie narzekali, ale stwierdziłem, że medycyna to nie moja bajka i przeprowadziłem się na drugi koniec kraju, skrzętnie omijając rodzinne miasto.


Mając zaledwie 20 lat oświadczyłem się pewnej kobiecie, która pracowała w pocie czoła, aby opłacić studia. Miesiąc potem wzięliśmy ślub i kupiliśmy małe mieszkanko nad kawiarenką internetową. 
Poznaliśmy się w sklepie spożywczym, w którym pracowałem. Aki była dość biedną studentką i ledwie było ją stać na podstawowe produkty jak mleko, jajka, czy chleb. Kiedyś do zapłacenia rachunku zabrakło jej 500 jenów, więc z niechęcią pozbyłem się kilku monet z kieszeni, aby dziewczyna miała co do garnka wrzucić. Wyglądała na biedną, a znoszone jeansy i buty z odklejającą się podeszwą niewątpliwie to podkreślały. W podzięce zaprosiła mnie na piwo do śmierdzącego tłuszczem i spalenizną baru.

Zaczęliśmy spotykać się regularnie, a zanim się zorientowałem, poszliśmy do łóżka w obskurnym love hotelu z różowym pluszem na ścianach. Aki zaproponowała mi ślub, a ja chcąc nie chcąc się zgodziłem. Nie chciałem odpowiadać na pytanie, „dlaczego nie”, gdyż nie znałem na nie odpowiedzi. Następnego dnia się oświadczyłem.


Niezbyt ją kochałem, ale była miła i ciężko pracowała. Nie dopytywała się o moich rodziców, przeszłość, a nawet o pracę i za to ją właśnie lubiłem. Ślub był czystą formalnością, powiadomienie rodziny, po latach milczenia i czystej ignorancji z mojej strony, nie wchodziło w grę, więc rozmawiając z Aki w zdaniu użyłem słów nowotwór-śmierć-matka oraz rozwód-kochanka-ojciec. Nigdy więcej nie poruszyła tej kwestii.


Przez rok udawałem kochającego męża. Aki skupiła się na ostatnim roku studiów anglistycznych, a ja znalazłem pracę w małym wydawnictwie. Nie musiałem posiadać żadnych kwalifikacji, wystarczy, że po przeczytaniu danej książki napisałem pięciozdaniowy opis fabuły i jednostronicową recenzję, oczywiście na korzyść autora.  Pensja była niska, roboty dość dużo, więc moja posada bardziej odstraszała niż zachęcała. Koledzy z wydawnictwa patrzyli na mnie krzywo i nie chcieli mieć ze mną nic wspólnego, nie było to zbyt miłe, ale przynajmniej nie musiałem rozmawiać z nimi o czymś innym niż o pracy.


Czasami byłem wysyłany do drukarni, aby odebrać kilka nowych książek, przy okazji brałem też coś dla siebie i Aki. Wracając z ciężkimi torbami do biura, zatrzymałem się na chwilę by przeliczyć książki. Łącznie było ich 10 w miękkiej okładce i 20 w twardej. Kosztowałoby mnie to majątek, na szczęście kupiłem wszystko na koszt firmy. Postawiłem torby na ziemi i starłem pot z czoła.



*



A potem poczułem ból w skroniach i krew zaczęła lecieć mi z nosa. Przewróciłem się i uderzyłem głową w beton.



*



Zemdlałem.



*



A kiedy się obudziłem, stałem na czarnej latarni. Wokół mnie panowała ciemność, a światło lampy nie sięgało zbyt daleko, toteż nie byłem w stanie dojrzeć, co się w otchłani czai.



*



Ciemność pochłonęła mnie,

Wyrosły skrzydła.

Utopiłem się w niebie.

Zatonąłem na ziemi.

Nie wzbiłem się w niebo.



*



Nic w życiu nie osiągnąłem. Nic nie było mi dane osiągnąć. Skoro trafiłem tutaj, na zbędne ziemie, to sam byłem zbędny. Jak nikomu niepotrzebne biedne studentki i bezdomne psy.


KONIEC





*Aki- jesień





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz