Czasami zastanawiam się czy jeżeli przypadkiem, bądź
nie, potknę się i spadnę z latarni to czy przeżyję, czy będę wiecznie spadać w
niekończący się czarny tunel. Mój mózg przestanie funkcjonować, czy może
dostanę oświecenia i napiszę w powietrzu trylogię zawierającą sens istnienia.
Nie podoba mi się ani pierwsza, ani druga opcja, z resztą i tak nie mam zamiaru
zrzucać się w przepaść.
Czasami mam wrażenie, że jestem głodny. Nie wiem ile
czasu tu siedzę, ale podejrzewam, że bardzo długo. Może miesiąc, może nawet
rok. Kiedy zaczynam zastanawiać się, ile jeszcze przyjdzie mi spoglądać na ten
nieistniejący odłamek świata, w brzuchy zaczyna mnie ściskać i czuję jakby
żołądek przewracał się na drugą stronę, ciągnąc za sobą inne organy. Nie boli
mnie to, może się już przyzwyczaiłem. Kiedy człowiek się do czegoś
przyzwyczaja, zaczyna być mu wszystko obojętne.
Patrząc w dal widzę tylko czerń. Cały czas. Bez
przerwy zastanawiam się, co tam jest. Ale zapewne nic nie ma. Jakoś nie widzę
sensu w istnieniu czegokolwiek w tej pustce. A może ta nicość istnieje tylko po
to, aby zastanawiać się, co w niej jest ukryte? Jak plastikowa czekoladka na
wystawie w sklepie. Nie można jej zjeść, a i tak dzieci będą chciały wiedzieć,
co w sobie ma. Kelnerka odpowie z politowaniem i sztucznym uśmiechem „w środku
jest pusta”, a dzieci odejdą rozczarowane. Dlatego ja się tylko zastanawiam. Nie
interesuje mnie prawda, nie interesuje mnie odpowiedź.
Posiadam wszystkie wspomnienia z ludzkiego życia.
Pamiętam gdzie się urodziłem i jak żyłem przez 21 lat. Wszelkie imiona są mi
teraz zbędne, więc zastąpię je nazwami pór roku.
*
Z rodzicami rozstałem się szybko. Wyprowadziłem się
z domu tuż prze rozpoczęciem studiów na uniwersytecie oddalonym o 7 godzin
drogi pociągiem z mojego rodzinnego miasta. Nie zrobiłem tego specjalnie,
chociaż byłem niezwykle zadowolony z ograniczonego kontaktu z matką i ojcem.
Nigdy się zbytnio nie lubiliśmy.
Studia
rzuciłem po pierwszym roku. Profesorzy na mnie nie narzekali, ale stwierdziłem,
że medycyna to nie moja bajka i przeprowadziłem się na drugi koniec kraju,
skrzętnie omijając rodzinne miasto.
Mając zaledwie 20 lat oświadczyłem się pewnej
kobiecie, która pracowała w pocie czoła, aby opłacić studia. Miesiąc potem
wzięliśmy ślub i kupiliśmy małe mieszkanko nad kawiarenką internetową.
Poznaliśmy się w sklepie spożywczym, w którym pracowałem. Aki była dość biedną
studentką i ledwie było ją stać na podstawowe produkty jak mleko, jajka, czy
chleb. Kiedyś do zapłacenia rachunku zabrakło jej 500 jenów, więc z niechęcią
pozbyłem się kilku monet z kieszeni, aby dziewczyna miała co do garnka wrzucić.
Wyglądała na biedną, a znoszone jeansy i buty z odklejającą się podeszwą
niewątpliwie to podkreślały. W podzięce zaprosiła mnie na piwo do śmierdzącego
tłuszczem i spalenizną baru.
Zaczęliśmy spotykać się regularnie, a zanim się
zorientowałem, poszliśmy do łóżka w obskurnym love hotelu z różowym pluszem na
ścianach. Aki zaproponowała mi ślub, a ja chcąc nie chcąc się zgodziłem. Nie
chciałem odpowiadać na pytanie, „dlaczego nie”, gdyż nie znałem na nie odpowiedzi.
Następnego dnia się oświadczyłem.
Niezbyt ją kochałem, ale była miła i ciężko
pracowała. Nie dopytywała się o moich rodziców, przeszłość, a nawet o pracę i
za to ją właśnie lubiłem. Ślub był czystą formalnością, powiadomienie rodziny,
po latach milczenia i czystej ignorancji z mojej strony, nie wchodziło w grę,
więc rozmawiając z Aki w zdaniu użyłem słów nowotwór-śmierć-matka
oraz rozwód-kochanka-ojciec. Nigdy
więcej nie poruszyła tej kwestii.
Przez rok udawałem kochającego męża. Aki skupiła się
na ostatnim roku studiów anglistycznych, a ja znalazłem pracę w małym
wydawnictwie. Nie musiałem posiadać żadnych kwalifikacji, wystarczy, że po
przeczytaniu danej książki napisałem pięciozdaniowy opis fabuły i
jednostronicową recenzję, oczywiście na korzyść autora. Pensja była niska, roboty dość dużo, więc
moja posada bardziej odstraszała niż zachęcała. Koledzy z wydawnictwa patrzyli
na mnie krzywo i nie chcieli mieć ze mną nic wspólnego, nie było to zbyt miłe,
ale przynajmniej nie musiałem rozmawiać z nimi o czymś innym niż o pracy.
Czasami byłem wysyłany do drukarni, aby odebrać
kilka nowych książek, przy okazji brałem też coś dla siebie i Aki. Wracając z
ciężkimi torbami do biura, zatrzymałem się na chwilę by przeliczyć książki.
Łącznie było ich 10 w miękkiej okładce i 20 w twardej. Kosztowałoby mnie to majątek,
na szczęście kupiłem wszystko na koszt firmy. Postawiłem torby na ziemi i
starłem pot z czoła.
*
A potem poczułem ból w skroniach i krew zaczęła
lecieć mi z nosa. Przewróciłem się i uderzyłem głową w beton.
*
Zemdlałem.
*
A kiedy się obudziłem, stałem na czarnej latarni.
Wokół mnie panowała ciemność, a światło lampy nie sięgało zbyt daleko, toteż
nie byłem w stanie dojrzeć, co się w otchłani czai.
*
Ciemność pochłonęła mnie,
Wyrosły skrzydła.
Utopiłem się w niebie.
Zatonąłem na ziemi.
Nie wzbiłem się w niebo.
*
Nic w życiu nie osiągnąłem. Nic nie było mi dane
osiągnąć. Skoro trafiłem tutaj, na zbędne ziemie, to sam byłem zbędny. Jak
nikomu niepotrzebne biedne studentki i bezdomne psy.
KONIEC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz