środa, 12 listopada 2014

~Let’s forget about little dying star~ Rozdział 11 "Czerwone strumienie "



Mężczyzna szarpnął, ale to nic nie zmieniło. 

 W pokoju siedziała ona.  Kobieta, z którą spędziłem krótki okres mojego życia. Nie mogłem się ruszyć. Przypomniało mi się, jak siedząc na latarni nawiedziła mnie myśl o niej. Doszedłem wtedy do wniosku, że nie ważne, co bym w swoim życiu zmienił, skończyłbym i tak w tym samym miejscu. Kobieta ta powinna nie żyć już dawno temu, powinna zniknąć razem ze mną. Skoro była mi tak oddana, czemu przetrwała?

Nikogo wokół nie ma. Jesteśmy całkiem sami, ja i ona. Patrzy, nie rozpoznaje mnie. Głupia, pewnie po tym jak przestałem istnieć chciała zapomnieć. Zapomnieć o kimś, kto tak naprawdę ją utrzymywał! 



Przecież ja…!A…ale… Ch...chwila…

To nie ona.



Pochylam się. Coś ostrego wbija mi się w ramię, z rozmachem przebija skórę. Mężczyzna odskakuje zwinnie pod ścianę. Ramie pulsuje bólem, skronie prawie rozszarpują czaszkę. Nie mogę otworzyć oczu, przytłaczające cierpienie rozsadza mi głowę. Krzyczę, piszczę, zwijam się z bólu. Upadam na ziemię i kaszlę krwią.

Oczy zachodzą mgłą, oddycham płytko, szybko. Trująca substancja rozprowadza się po ciele, wnika do serca, wnika do mózgu. Wymiotuję kilka razy, choć z moich ust wylatuje tylko krew zmieszana ze śliną i jakaś żółta maź. Żołądek ściska się raz po raz, jakby moje ciało chciało się go pozbyć, razem z nerkami i wątrobą. 

Z nosa i uszu również tryska krew, cała podłoga pokrywa się czerwonymi strumieniami. Nikt do mnie nie podchodzi, nikt nie próbuje nawet pomóc. Nie mogą się ruszyć powoli topię się w własnej krwi i wymiocinach. Kaszlę, w gardle staje mi gula wielkości piłki golfowej. Po chwili wypluwam kilka skrzepów.

Nieoczekiwanie konwulsje znikają. Ból odpływa, pozostawia tylko nieprzyjemne otępienie.
Wstając ślizgam się na własnej krwi i kilka razu upadam na plecy. 

Koszulka jest cała przesiąknięta cieczą, spodnie również ucierpiały. Podnoszę się powoli z ziemi. Moja stopa natrafia na jeden z większych skrzepów, który wystrzela jak z procy i z plaśnięciem ląduje w kącie. 

Straciwszy równowagę upadam. Lecz tym razem na twarz. 

Wstaję szybko i stojąc na rozkraczonych nogach w morzu czerwieni coś próbuję powiedzieć. Ze złamanego nosa obficie leci krew, niemal czuję jak jestem przez nią obmywany.  Lewą dłoń przykładam do twarzy, zakrywam złamanie, tamuję chwilowo krwotok.

- Już lepiej?- mężczyzna wychodzi z kąta dość blady,

- Po co się go pytasz, nie widzisz, że jest otumaniony? Co ty mu wstrzyknąłeś Jeff?- kobieta wstaje od stołu i przyglądając mi się z ukosa mówi dalej- Nie waż się tylko do niego podchodzić. Nie wiesz, do czego te cholerne kleszcze są zdolne.

- Już spokojnie Len. Widzisz, on cię słyszy. Uważaj, bo jeszcze przyjdzie do ciebie w nocy za tego cholernego kleszcza.- spod stołu wyczołguje się chichoczący, łysy mężczyzna.

- Ej…to co z nim robimy? Minie trochę, zanim odzyska przytomność, nie?- rosły brunet wskazuje na mnie palcem.

- Może wrzućmy go do izolatki… co o tym myślisz Zome?- blondynka podchodzi do kąta, w którym znajduje się skrzep.

- Cholerne kleszcze…- łysol otrzepuje kitel nadal chichocząc.- Dobry pomysł Len.

- Jeff weź wstrzyknij mu więcej tego cholerstwa. Będziemy mieli dłuższą przerwę.- kobieta siada wygodnie na stole.

Osiłek bierze strzykawkę z szafki. Na jej widok blednę.

- Ja…dam radę, dzięki.- mówię, zdrapując drżącymi dłońmi zakrzepłą krew z brody.

Kobieta prawie spada ze stołu, brunet upuszcza strzykawkę, a łysol krztusi się własną śliną.

- Obrzydlistwo…- szepczę patrząc na mokrą koszulkę przesiąkniętą metalicznym zapachem.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz