sobota, 29 listopada 2014

My jesteśy długowieczni #1







#1

Umarłem wśród ciszy i blasku świec





Widzę mnóstwo chmur. Aż nie mogę się doczekać, jak przykryje je oślepiające światło poranka. Jeszcze trochę…jeszcze chwila…


Ktoś puka do drzwi. 


- Wstawaj.


- Nie chcę.


- To niech ci się zachce!- kobieta otwiera na oścież okna, w pokoju momentalnie robi się zimno.


Zakrywam się kołdrą. Nie mogę iść do szkoły, przecież tam jest ta osoba. Osoba, którą powinienem już dawno znienawidzić. Jednak nie mogę. Chcę się napawać tym delikatnym uczuciem, póki nie przerodzi się w natrętne.


Biorę głęboki oddech i zrzucam kołdrę na ziemię. Chłód szczelnie owija moje ciało. Stawiam stopy na zimnej podłodze i z wielkim trudem wstaję. 



Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę….!





Pakuję rzeczy do plecaka. Wrzucam kilka długopisów do małej kieszonki, ołówek, gumkę. Otwieram dużą przegrodę i wpycham kilka podręczników. Zasuwam wszystkie suwaki i rzucam torbę pod drzwi.





Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań...!





Z szafy wyjmuję jeansy i czarną koszulkę z jakimś napisem, rozbieram się i przebieram. Piżamę rzucam pod biurko. Kaszląc wychodzę z pokoju i ledwo stojąc na nogach otwieram drzwi do łazienki. Patrzę na chwilę w lustro i czuje jak zaciskają mi się płuca. Biorę głęboki wdech. Pochylam się nad umywalką i kaszlę krwią. Klatka piersiowa pulsuje bólem, nie mogę oddychać. 


Odkręcam kran, spłukuję czerwone stróżki. Myję zęby, przecieram twarz wodą i wycieram ręcznikiem. Twarde włókno niemiło ociera się o policzek.Podnoszę głowę.



 Wytrzymam, tylko dzisiaj. Tylko ten jeden, ostatni dzień.


 Wychudzona twarz uśmiecha się cierpko, biel kontrastuje z czarną koszulką. Patrzę sobie w oczy- może one mi powiedzą, co mogę jeszcze zrobić. Milczą. Zieleń milczy. Czyżby nie potrafiła mówić?



Wychodzę chwiejnie z mieszkanie. Kręci mi się w głowie, ledwo stoję na nogach. Na klatce schodowej unosi się znajomy zapach kurzu, strasznie mnie on irytuje. Opieram się o drzwi i oddycham głęboko, powoli.


Muszę się uspokoić, muszę przetrwać ten dzień. Jeden jedyny, ostatni.




Zamykam oczy. Zrobię to. Zrobię to dla niego. Niech mnie zobaczy. Niech poczuje, co mi zrobił, niech ziści się jego wiecznie niespełnione marzenie. Ale tylko dzisiaj. Ostatni raz.


Schodzę po schodach, delektuję się zimnem panującym na klatce. Plecak jest niezwykle lekki, nic nie stoi mi na przeszkodzie. Uśmiecham się.


- Gdzie się pan Loss wybiera?- starsza, bezbarwna kobieta otwiera małym kluczykiem skrzynkę pocztową.


- Do szkoły.- mówię spokojnie. 


Kiedy ją mijam, widzę jak się uśmiecha. Głupio, bezbarwnie. Jednym ruchem wyjmuje listy, drugim zamyka skrzynkę. Żegna się ze mną i wchodzi na pierwsze piętro, szybko, jakby chciała ode mnie uciec. 





Odwracam się.





Na dworze panuje chłód. Drzewa krzyczą z bólu, ziemia trzeszczy od wszechobecnej bieli. Wkładam dłonie do kieszeni i przechodzę obok obojętnie. Nich cierpią. 


Zmierzam odśnieżonym chodnikiem w stronę pustego przystanku. Zatrzymuję się i kaszlę. Na rękawiczce pojawiają się drobne czerwone kropki. Ból w piersi się nasila, krzywię się. Zza zakrętu wyjeżdża autobus, wsiadam do niego i czekam na swój przystanek. Jest pusty. Coś w jego tyle niemiło trzeszczy.


Kilka minut potem jestem już w szkole. Które godzina? Rozglądam się za zegarkiem. Nikogo nie ma- wydaje mi się, że jestem przed czasem. Siadam na podłodze w szatni i czekam. Delikatny podmuch zimnego wiatru zmusza mnie do podniesienia głowy. 


W drzwiach staje pewna osoba. Patrzy na mnie. Nie wierzy… Nie wierzy, że mnie widzi? Tak, jeszcze tu jestem, rozumiesz? Nigdzie się nie wybieram. Chłopak podchodzi do mnie.


- Co u ciebie?- szepcze.


Zakrywam usta dłonią i kaszlę. Rękawiczka przesiąka w pewnym miejscu krwią, na skórze czuję jej ciepło.


Podnoszę głowę. Ucieka wzrokiem. Wstaję powoli. Cofa się dwa kroki.


- Jeszcze się…pytasz?- mówienie przychodzi mi z trudem.


- Przepraszam. To moja wina, że teraz ty…- zaciska zęby i zamyka oczy. 


- To twoja wina. Sumienie już dało znać, czyż nie? Jeszcze tu jestem,a póki żyję nie wybaczę ci. Nie ważne ile łez wylejesz, nie wybaczę ci. Nigdy ci nie wybaczę.- pięścią uderzam obok jego głowy. 



Wzdryga się.



Podchodzę bliżej. Zaczyna się trząść, spuszcza wzrok.  Jeszcze trochę…jeszcze troszeczkę…
Pochylam się nad jego głową. Czołem dotykam delikatnych, cienkich włosów. Uspokajam się. Zamykam oczy. 


- L…Loss?- szepcze przerażony.


Nic nie mówię. Choć może powinienem. Osuwam się powoli na ziemię, otacza mnie ciepło.

Nic już nie widzę, słyszę tylko krzyk. Znajomy krzycz, wypełnionych krwią ust. Ból w płucach ustaje. 















Kiedyś, spytałeś mnie jakie jest moje marzenie. Milczałem.



"Jakie jest twoje marzenie?"
"Umrzeć w najszczęśliwszym momencie mojego życia. W euforii, w blasku świec. Razem z tobą. Lub bez ciebie?"











środa, 12 listopada 2014

~Let’s forget about little dying star~ Rozdział 11 "Czerwone strumienie "



Mężczyzna szarpnął, ale to nic nie zmieniło. 

 W pokoju siedziała ona.  Kobieta, z którą spędziłem krótki okres mojego życia. Nie mogłem się ruszyć. Przypomniało mi się, jak siedząc na latarni nawiedziła mnie myśl o niej. Doszedłem wtedy do wniosku, że nie ważne, co bym w swoim życiu zmienił, skończyłbym i tak w tym samym miejscu. Kobieta ta powinna nie żyć już dawno temu, powinna zniknąć razem ze mną. Skoro była mi tak oddana, czemu przetrwała?

Nikogo wokół nie ma. Jesteśmy całkiem sami, ja i ona. Patrzy, nie rozpoznaje mnie. Głupia, pewnie po tym jak przestałem istnieć chciała zapomnieć. Zapomnieć o kimś, kto tak naprawdę ją utrzymywał! 



Przecież ja…!A…ale… Ch...chwila…

To nie ona.



Pochylam się. Coś ostrego wbija mi się w ramię, z rozmachem przebija skórę. Mężczyzna odskakuje zwinnie pod ścianę. Ramie pulsuje bólem, skronie prawie rozszarpują czaszkę. Nie mogę otworzyć oczu, przytłaczające cierpienie rozsadza mi głowę. Krzyczę, piszczę, zwijam się z bólu. Upadam na ziemię i kaszlę krwią.

Oczy zachodzą mgłą, oddycham płytko, szybko. Trująca substancja rozprowadza się po ciele, wnika do serca, wnika do mózgu. Wymiotuję kilka razy, choć z moich ust wylatuje tylko krew zmieszana ze śliną i jakaś żółta maź. Żołądek ściska się raz po raz, jakby moje ciało chciało się go pozbyć, razem z nerkami i wątrobą. 

Z nosa i uszu również tryska krew, cała podłoga pokrywa się czerwonymi strumieniami. Nikt do mnie nie podchodzi, nikt nie próbuje nawet pomóc. Nie mogą się ruszyć powoli topię się w własnej krwi i wymiocinach. Kaszlę, w gardle staje mi gula wielkości piłki golfowej. Po chwili wypluwam kilka skrzepów.

Nieoczekiwanie konwulsje znikają. Ból odpływa, pozostawia tylko nieprzyjemne otępienie.
Wstając ślizgam się na własnej krwi i kilka razu upadam na plecy. 

Koszulka jest cała przesiąknięta cieczą, spodnie również ucierpiały. Podnoszę się powoli z ziemi. Moja stopa natrafia na jeden z większych skrzepów, który wystrzela jak z procy i z plaśnięciem ląduje w kącie. 

Straciwszy równowagę upadam. Lecz tym razem na twarz. 

Wstaję szybko i stojąc na rozkraczonych nogach w morzu czerwieni coś próbuję powiedzieć. Ze złamanego nosa obficie leci krew, niemal czuję jak jestem przez nią obmywany.  Lewą dłoń przykładam do twarzy, zakrywam złamanie, tamuję chwilowo krwotok.

- Już lepiej?- mężczyzna wychodzi z kąta dość blady,

- Po co się go pytasz, nie widzisz, że jest otumaniony? Co ty mu wstrzyknąłeś Jeff?- kobieta wstaje od stołu i przyglądając mi się z ukosa mówi dalej- Nie waż się tylko do niego podchodzić. Nie wiesz, do czego te cholerne kleszcze są zdolne.

- Już spokojnie Len. Widzisz, on cię słyszy. Uważaj, bo jeszcze przyjdzie do ciebie w nocy za tego cholernego kleszcza.- spod stołu wyczołguje się chichoczący, łysy mężczyzna.

- Ej…to co z nim robimy? Minie trochę, zanim odzyska przytomność, nie?- rosły brunet wskazuje na mnie palcem.

- Może wrzućmy go do izolatki… co o tym myślisz Zome?- blondynka podchodzi do kąta, w którym znajduje się skrzep.

- Cholerne kleszcze…- łysol otrzepuje kitel nadal chichocząc.- Dobry pomysł Len.

- Jeff weź wstrzyknij mu więcej tego cholerstwa. Będziemy mieli dłuższą przerwę.- kobieta siada wygodnie na stole.

Osiłek bierze strzykawkę z szafki. Na jej widok blednę.

- Ja…dam radę, dzięki.- mówię, zdrapując drżącymi dłońmi zakrzepłą krew z brody.

Kobieta prawie spada ze stołu, brunet upuszcza strzykawkę, a łysol krztusi się własną śliną.

- Obrzydlistwo…- szepczę patrząc na mokrą koszulkę przesiąkniętą metalicznym zapachem.





niedziela, 2 listopada 2014

Wszystkie dzieci tańczą taniec śmierci





 


Wszystkie dzieci tańczą taniec śmierci





Kiedy nasze niewinne zabawy przestały być niewinne?

Żyliśmy tak długo. 
 
Tak nie ubłagalnie wyczekując celu.

Tak cicho, niewidzialnie.

Lecz nikt nas nie widzi.

Słowa nie mają znaczenia.

Ludzie mijają nie patrząc w nasze oczy.

Odwracają głowy.

Od naszych dziecięcych rączek.
 
I odradzaliśmy się w sercu, by po chwili zgasnąć.

I wracaliśmy ciągle.

Do miejsca, którego już nie ma.

Wyczekiwaliśmy czegoś, co nigdy nie istniało?

Nikt nas nie uczył, nikt nie prosił.

Bawiliśmy się z myślą, że tak będzie zawsze.

Ale teraz nic się nie zmieniło.

Nadal nie mamy, po co wracać

Do miejsca gdzie było wszystko.

Nikt nas nie pamięta.

Nikt nas nie ostrzegł.

W końcu byliśmy dziećmi.

Nie było celu.

Nie było powodu?