czwartek, 22 października 2015

Amarantowy koniec mojego życia

NEIL OWL
„AMARANTOWY KONIEC MOJEGO ŻYCIA”


Rozdział 01 „Prostytutka”

Do czego zmierza ten świat? Zabawne, takie myśli nachodzą człowieka dopiero na samym końcu. Cały sens istnienia tu i teraz wyjaśniony jest na samym końcu książki. Ostatnie zdanie, ostatnia strona, ostatnia litera. W chwili, kiedy zaczynam rozumieć, jakaś osoba z trzaskiem łamie mi kark. Ulica wypełnia się śmiechem, chrupot i chrzęst kości zanika wśród dźwięcznych uśmiechów i pełnych drwiny spojrzeń. Upadam na ziemię, nie ruszam się przez chwilę. Czekam.

Ktoś podchodzi do mnie i szturcha w ramię.

- Wstawaj.

Nie ruszam się.

- Ej, co ty mu zrobiłeś?

- Co jest?- kobiecy głos przebija się ponad innymi.

Wzdycham.

- On…nie żyje?- słyszę głośny dźwięk obcasów uderzających o asfalt.

Asfalt jest nie wygodny. Jakiś kamyczek uwiera mnie w szyje, śmierdzi szczynami i spalinami, a na dodatek pod nosem mam żarzący się papieros. Gardło zaczyna swędzieć od tego wszystkiego.
- O kurwa…- panika. To jest ten moment. Moment jej śmierci. Moment, w którym otwierają się wrota nieba. Bóg wychodzi na ambonę i zaczyna wydawać wyrok.

Wstaję i otrzepuję się z kurzu, kamyków. Przekręcam głowę w prawo, chrzęst, w lewo- chrup. Ciche klik i wyglądam jak człowiek. Jak człowiek, który wyda wyrok na wszystkich.

- Witam, witam.- mówię i głośno spluwam śliną zmieszaną z krwią.

Nagle wszyscy przestają oddychać. Złamali mu kark, a ten ma czelność wstawać. Idiotyzm. Mnie nie zabijecie. Znaczy owszem, można, ale nie tak łatwo. I nie teraz.

Moja praca określana jest w skrócie jako robak, bo „wyginam się i odzyskuję kształt jak dżdżownica”. Bardziej pasowałaby prawa ręka boga, czy coś w tym stylu. Też głupota. Wymyślił to jakiś idiota, który naśmiewał się z mojej umiejętności. O ile pamiętam zaginął któregoś tam stycznia 1930 podczas eskorty.

Od prawie 80 lat robię dokładnie to samo, dokładnie w ten sam sposób. Dostaję zlecenie, skręcają mi kark, ja ich skazuję na wieczne potępienie. I tak w kółko. Przez całe 80 lat starałem się nic poza tym nie robić, nie zmieniać konwencji i cieszyć się z wynagrodzeniem, jakie za zadanie dostaje. Ale coraz bardziej zaczyna mnie to nudzić. To tak jakby codziennie rano wstawać, umierać, a potem się budzić, jakby wszystko co robię polegało na marnym powtarzaniu. Kiedyś sprawiało mi to przyjemność, teraz…teraz czuję tylko niechęć.

Ktoś krzyczy, ktoś piszczy z przerażenia. Ulica w jednej chwili zamienia się w chaos. Można powiedzieć, nie jest to w pełni chaosem. Przynajmniej nie dla mnie. Wśród panikujących ludzi dostrzegam określone wzory, układam je w zależności od stopnia trudności. Przez lata stawałem się coraz bardziej skuteczny, osiągnąłem wręcz perfekcje w wymierzaniu ciosów, kombinacjach, potrafię szybko ocenić sytuację i zareagować. Ale każdy po 80 latach staje się taki sam. Tak samo dobry i równie skuteczny.

Patrzę na zegarek. Minęło piętnaście sekund odkąd umarłem, dziesięć odkąd zacząłem bawić się nożem. Trzy razy rzucałem rzutkami i raz skręciłem komuś kark. Nawet nie wiem, komu.
Koniec. Nic już nie ma, jakby niczego tutaj nigdy nie było. Zostałem tylko ja i dwadzieścia parę trupów. O dziwo nie ma nawet kropelki krwi…żadnych śladów. Istna perfekcja.

Wszystko układa się w figury geometryczne, czuję się jak artysta kubistyczny. Albo batalista. Idealnie dobrane barwy, chaos, w którym każde ciało ma swoje miejsce. Dla innych wygląda to jak zwykła rzeź, ale ja widzę figury i porządek. Cudowne odcienie kadmowej żółci światła latarni, głęboki amarant jakiejś sukienki…

Amarantowa suknia pośród czerni, grafitu, patyny…Pochłania mnie bez reszty. Podchodzę do kobiety i dotykam materiału. Lekko łaskocze skórę, zaciskam dłonie na rękawie. Delikatnie przekręcam kobietę na plecy i odpinam perłowe guziczki, następnie rozsuwam powoli suwak. Zsuwam ubranie z zimnego już ciała, uważając by nie zahaczyć o obcasy i nie pobrudzić dołu sukni. Przewieszam ją przez ramię.

Patrzę na nagie ciało. Kobieta nie ma na sobie nawet bielizny. Wygląda jakby zasnęła. Jakby miała się za chwilę obudzić. Jest niezwykle blada. Głaszczę ją przez chwilę po czarnych lokach. Następnie wstaję i odchodzę parę kroków.
Odwracam się i podbiegam do niej. Jednym ruchem rozrywam paski przy butach i rzucam gdzieś za siebie. Teraz jest idealnie. W samym centrum czerni i grafitu znajduje się perła. Tak niewinna, tak czysta…

Spokojnym krokiem ruszam przed siebie. Po chwili znajduję się przy metrze, jest druga lub trzecia nad ranem, więc niewielu ludzie przebywa na ulicach. Jakiś bezdomny szeroko otwiera oczy, kiedy mijam go z amarantową suknią przewieszoną przez ramię.

Uciekłem. Nie powróciłem do kwatery, nie poprosiłem o przydzielenie następnego zadania. Wyjąłem telefon i wybrałem jedyny numer w kontaktach. Po dwóch sygnałach odebrał głęboki męski głos.

- Gdzie jesteś?- usłyszałem.

- Rzucam to.

- Co rzucasz?- westchnął.

- Tę robotę. Rzucam ją.- zaśmiałem się krótko.

- Wiesz, co to oznacza? Będziemy cię szukać. Albo wrócisz teraz, albo zginiesz w niedługim czasie. Zastanów się co mówisz, Neil.

- Zwycięzca dyktuje zasady.- skierowałem się do metra.

- Nie żartuj, Neil.

- Amarant.- przekroczyłem bramkę.

- Co?

- Coś co zniknęło i nigdy nie zostało odnalezione. Wiecznie trwa. Amarant.- wszedłem na peron.

- Neil co ty ro-


Spojrzałem na wyświetlacz- brak zasięgu. Idealny moment. Idealny czas. Perfekcyjność w każdym calu. Suknia zachwyca i pochłania mnie bez reszty. Nic mnie już nie uratuje.