Nienawidzę. Tak bardzo go
nienawidzę. Gdybym tylko mógł mu cokolwiek zrobić…na przykład roztrzaskać
czaszkę o ścianę. Połamać każdą kostkę, wyrwać te wielkie łapska ze stawów, te blond
włoski i ciemne jak smoła oczy…
- Lin, podaj sól.
Przesuwam solniczkę bliżej jej
talerza.
- Dzięki.
Przeżuwam powoli to niemające smaku
jedzenie. Co to jest w ogóle? Brokuły i marchewka z mrożonki i coś na kształt
kurczaka, co smakuje jak rozgotowany makaron. Cóż, najlepsze jest to, że jem to
codziennie. Kiedy straciło smak? Kiedy przestałem zwracać uwagę na to, co jem,
gdzie jestem? Żyję tutaj, nie wiedząc nawet, po co mnie uratowali. Nic nie
wiem. Kompletnie nic.
- Powiem ci Lin, że bardzo fajny z
ciebie chłopak.
Kawałek marchewki wypada mi z ust.
Podnoszę zdziwiony głowę. Co on powiedział? Że jestem „fajny”? Chyba śnię.
Kiedy chodziłem do szkoły, miałem paru przyjaciół. Słuchaliśmy podobnej muzyki,
myśleliśmy podobnie. Łączyła nas jedna, znacząca cecha- nikt nas nie chciał.
Wyrzutki- tak to się chyba nazywa. Siedzieliśmy na przerwach razem, żeby nikt z
zewnątrz się nie czepiał. Lubiłem być sam. Pierwszy raz ktoś powiedział, że
mnie lubi. W końcu skoro jestem „fajny” to oznacza, że mnie lubi…prawda?
- Pewnie za mną nie przepadasz, ale
wiele znaczy dla mnie…-chwila ciszy- dla mnie i Joonie twój pobyt tutaj.
- Jak to?- niepostrzeżenie zrzucam
na podłogę marchewkę.
Przyzwyczaiłem się do tego, że co jakiś czas Elko mówi
coś dziwnego. Tak po prostu, rzuca kilka słów i zaczyna opowiadać historię.
Przy śniadaniu dowiedziałem się, że bardzo lubi makrele i uważa za dziwne, że
inni wolą koty od psów. Kiedy myłem naczynia usłyszałem pasjonującą opowieść z
jego dzieciństwa o tym, że miał psa i dwie siostry, ale nadal nie rozumie,
czemu tak mało osób lubi makrele. Gdyby złożyć to w logiczną całość
uzyskalibyśmy książkę na poziomie dość przyzwoitym. Jak dla pięciolatków
oczywiście.
Najpierw się go bałem. Ale w
niedługim czasie uświadomiłem sobie jak bardzo jest nieszkodliwy. Inteligentny,
ale tylko w pewnych sferach. O finansach mógłby rozmawiać godzinami, ekonomia
tak samo, ale zwykłe pogaduszki mu jakoś nie wychodziły. Rozmawianie przy
obiedzie było częścią „zwykłych pogaduszek”, więc za każdym razem musiałem
słuchać jego irytującego, głębokiego głosu, którym mówił pozbawione sensu
zdania. Słowa te były tak mało logiczne, męczyło mnie samo słuchanie tych
pierdół.
- Lin jesteś jak taki ładny,
zadbany ogródek. Tam paprotki, tam wrzosy… z zewnątrz wszystko jest super, ale
jak już przekroczysz bramę zauważyć, że to tylko pozory. Chwasty. Wszędzie
chwasty, wrzosy już wyschły, paprotki zarosły pokrzywami. To miłe, że nie pokazujesz
się nam z tej strony. Chociaż ty też pewnie nie lubisz makreli.
Spokojnie zjadłem do końca i
wstałem od stołu.
- Lin…- Joonie musnęła moją dłoń
palcem.
Spojrzałem w jej stronę. Nie chcę
tu być. Ten blondyn za dużo mówi. Jest nieszkodliwy, ale i tak dużo wie. Na
tyle, by móc jednym słowem zrujnować moje dotychczasowe życie, codzienność,
która pozwala mi zapomnieć. Która delikatnie pozwala wtulać się w ciemne
ramiona, pić smołę i liczyć, że wiatr zabierze zapałkę daleko, daleko stąd.
- Każda brama rdzewieje i wypada z
zawiasów. Ty nie jesteś wyjątkiem.
Dreszcz przechodzi mi po plecach.
Patrzę na nich z góry, na puste talerze, znudzone twarze. Beznamiętne myśli,
beznamiętne spojrzenia.
Jakby mówili, że nie ma dla mnie
nadziei.
Piłeś smołę, a dziewczynka z
zapałkami podchodzi do ciebie.
I płomień jaskrawy
Do gardła przykłada.